Edwardzie, dziś wieczorem czuję się bardzo samotny. Z pewnością pomogłaby mi świadomość, że żyjesz, pracujesz w ogrodzie, a wieczorami zapisujesz kolejne strony w swojej pracowni. Oczekiwałem, że podróż pozwoli mi odnowić wiarę w głoszoną przez świętego Teilharda koncepcję Boga, w którym Chrystus Ewoluujący połączył się z Chrystusem Osobistym, w którym En Haut i En Avant stanowią jedność… Niestety, nie było mi to dane, przynajmniej jak na razie.
Zapada zmierzch, a ja się starzeję. Czuję coś… nie, to jeszcze nie skrucha… w związku z grzechem, jaki popełniłem, fałszując dowody uzyskane podczas prac wykopaliskowych na Armaghaście. Edwardzie, Wasza Ekscelencjo — jeżeli znaleziska wskazywały na istnienie tam chrześcijańskiej kultury sześćset lat świetlnych od Starej Ziemi i niemal trzy tysiące lat przed chwilą, kiedy ludzie opuścili rodzinną planetę…
Czy naprawdę popełniłem tak straszny grzech, interpretując wyniki w ten sposób, że jeszcze za naszego życia możemy spodziewać się odrodzenia naszej wiary?
Chyba tak. Jednak grzech ów nie wynikał z manipulowania danymi, lecz z przekonania, że chrześcijaństwo da się jeszcze uratować. Kościół umiera, Edwardzie. Umiera nie tylko nasza umiłowana gałąź Świętego Drzewa, ale wszystkie jego konary, odrosty i gałązki. Całe Ciało Chrystusowe umiera równie szybko i nieodwracalnie co moje, słabe i niegodne. Obaj wiedzieliśmy o tym na Armaghaście, gdzie krwistoczerwone słońce oświetla jedynie pył i śmierć. Wiedzieliśmy o tym już tego chłodnego, zielonego lata, kiedy składaliśmy pierwsze śluby. Wiedzieliśmy o tym jako chłopcy, bawiąc się na łąkach Villefranche-sur-Saône. Wiemy o tym teraz.
Słońce już zaszło. Piszę przy blasku sączącym się z okien salonu na wyższym pokładzie. Gwiazdy lśnią na niebie, poukładane w nieznajome konstelacje. Morze Środkowe jarzy się zielonkawą, niepokojącą poświatą. Na południowy wschód od nas, na samym horyzoncie, dostrzegam jakąś czarną masę. Może to być nadciągająca burza albo też kolejna wyspa archipelagu, trzeci z dziewięciu „ogonów”. (W jakiej mitologii występuje kot o dziewięciu ogonach? Ja takiej nie znam.)
Ze względu na ptaka, którego niedawno widziałem — o ile to był ptak — modlę się, żeby czarna masa okazała się wyspą, a nie burzą.
28. dzień
Jestem w Port Romance dopiero osiem dni, a widziałem już trzy trupy.
Jeden został wyrzucony na bagnisty brzeg przez morze, tuż obok wieży cumowniczej, pierwszego wieczoru po moim przybyciu do miasta. Był biały, jakby sprany, i cały wzdęty. Dzieci rzucały w niego kamieniami.
Drugi został wyciągnięty z dymiących zgliszcz sklepu w ubogiej części miasta, niedaleko mojego hotelu. Ciało było zwęglone nie do poznania, a pod wpływem ogromnego żaru skuliło się, przybierając pozycję, jaką od niepamiętnych czasów przybierają wszystkie ofiary pożarów. Byłem wtedy po całodniowym poście i ze wstydem przyznam, że kiedy poczułem intensywny zapach upieczonego ciała, moje usta natychmiast napełniły się śliną.
Trzeciego człowieka zamordowano nie dalej niż trzy metry ode mnie. Właśnie wyszedłem z hotelu i zagłębiłem się w labirynt zabłoconych, skleconych byle jak z desek pomostów, które w tej nędznej dziurze pełnią funkcję chodników, kiedy rozległy się strzały. Mężczyzna idący kilka kroków przede mną jakby się potknął, odwrócił się ku mnie ze zdumionym wyrazem twarzy, po czym runął jak długi w błoto i ścieki.
Został trzykrotnie trafiony z broni palnej. Dwa pociski utkwiły mu w piersi, jeden pozostawił wielką ranę tuż pod lewym okiem. Nie do wiary, ale żył jeszcze, kiedy znalazłem się przy nim. Niewiele myśląc uklękłem, wyjąłem z mojej podręcznej torby stułę i fiolkę z wodą święconą, następnie zaś udzieliłem mu ostatniego namaszczenia. Wokół nas błyskawicznie zgromadził się gęsty tłum, ale nikt nie zaprotestował. Mężczyzna drgnął gwałtownie kilka razy, chrząknął, jakby chciał coś powiedzieć, po czym wyzionął ducha. Tłum rozproszył się równie szybko, jak się zebrał.
Zmarły był w średnim wieku, miał jasne włosy i lekką nadwagę. Nie posiadał żadnego dokumentu, który pozwoliłby ustalić jego tożsamość, ani nawet komlogu. W jego kieszeni znajdowało się sześć srebrnych monet.
Nie wiadomo dlaczego postanowiłem czuwać przy zwłokach do końca dnia. Lekarz — niski, cyniczny mężczyzna — pozwolił mi asystować przy sekcji. Podejrzewam, że po prostu dawno nie miał okazji z nikim porozmawiać.
— Oto ile jest warte — powiedział, rozcinając brzuch nieszczęśnika. Odciągnął na bok skórę i mięśnie, i przypiął je niczym powłokę namiotu.
— Co? — zapytałem.
— Jego życie. — Lekarz dotknął skóry na twarzy trupa; zareagowała jak gumowa maska. — Pańskie życie. Moje.
Ciało dokoła poszarpanej dziury w policzku miało ciemnosiną barwę.
— Musi być coś jeszcze — odparłem.
Spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem.
— Naprawdę? W takim razie proszę mi to pokazać. — Wyjął serce trupa i zważył je w ręku. — Na planetach należących do Sieci można by dostać za nie ładną cenę. Pełno tam takich, których nie stać na pozaustrojową hodowlę narządów, ale nie mają najmniejszego zamiaru umierać tylko dlatego, że nawaliło im serce. Tutaj to jedynie odpadek.
— Musi być coś jeszcze… — powtórzyłem, jednak już bez takiego przekonania. Doskonale pamiętałem pogrzeb Jego Świątobliwości papieża Urbana XV, który odbył się tuż przed moim wyjazdem z Pacem. Zgodnie ze zwyczajem sięgającym jeszcze czasów sprzed hegiry, ciało nie zostało zabalsamowane i czekało w przedsionku głównej bazyliki na złożenie do prostej, drewnianej trumny. Pomagając Edwardowi i monsignorowi Freyowi przy ubieraniu zwłok nie mogłem nie zauważyć zmienionej barwy skóry i obwisłych warg.
Lekarz tylko wzruszył ramionami i szybko zakończył pobieżną autopsję. Śledztwo trwało najkrócej, jak można sobie wyobrazić. Nie natrafiono na ślad sprawcy, nie ustalono motywu zabójstwa. Rysopis zamordowanego przesłano do Keats, natomiast ofiara została już następnego dnia pochowana w bezimiennej mogile na polu rozciągającym się między bagnistym brzegiem a żółtą dżunglą.
Port Romance jest zbieraniną żółtawych budowli z surowego drewna, wzniesionych na gąszczu pali i pomostów, które sięgają daleko w głąb zalewanych przypływami trzęsawisk u ujścia rzeki Kans. W miejscu gdzie rzeka wpada do zatoki Toschahai, ma prawie dwa kilometry szerokości, ale tylko kilka z jej niezliczonych odnóg nadaje się do żeglugi, a i to trzeba je pogłębiać bez przerwy, w dzień i w nocy. Kiedy leżę wieczorem przy otwartym oknie, do moich uszu dociera nieustający klekot pogłębiarek. To bicie serca tego ohydnego miasta, natomiast odległe mlaskanie przypływu jest jego wilgotnym oddechem. Nasłuchując tych odgłosów wciąż widzę przed sobą twarz zamordowanego człowieka.
Wielkie kompanie wybudowały na granicy miasta lądowisko śmigaczy, którymi przewożą ludzi i ekwipunek na plantacje położone w głębi lądu, ale mam za mało pieniędzy, żeby dostać się na pokład któregoś z nich. To znaczy, dla mnie samego znalazłoby się miejsce, natomiast nie ma mowy o zabraniu trzech wielkich kufrów ze sprzętem naukowym. Mimo to, pokusa jest silna. Misja, jakiej chcę podjąć się wśród Bikurów, bardziej niż kiedykolwiek dotąd wydaje mi się bezsensowna i irracjonalna. Jedynie silna potrzeba posiadania jakiegoś celu oraz na wpół masochistyczne pragnienie wypełnienia do końca warunków mego dobrowolnego zesłania nakazują mi udać się w górę rzeki.
Za dwa dni z portu wypływa statek, który kieruje się właśnie w tamtą stronę. Zapłaciłem już za przejazd i jutro przewiozę na statek cały bagaż. Bez żalu pozostawię za sobą Port Romance.