— Kto was przysłał?
— Pieprz się! — wycharczał, opryskując mnie różową śliną.
— Może później — odparłam. — Pytam jeszcze raz: kto was przysłał?
Położyłam rękę po tej stronie jego klatki piersiowej, gdzie dostrzegłam lekkie wklęśnięcie, i nacisnęłam.
Facet wrzasnął i mocno zbladł. Kiedy zakasłał, ślina nie była już różowa, lecz czerwona.
— Kto was przysłał? — powtórzyłam i ponownie zbliżyłam rękę do fatalnego miejsca.
— Biskup! — wykrzyknął, próbując odsunąć się ode mnie jak najdalej.
— Jaki biskup?
— Świątynia Chyżwara… Lusus… proszę, nie… Kurwa mać!…
— Co mieliście z nim… z nami zrobić?
— Nic… Nie, proszę! Potrzebuję lekarza!
— Zgadza się. Odpowiadaj.
— Ogłuszyć i sprowadzić do… do Świątyni… na Lususie. Błagam! Nie mogę oddychać!
— A co ze mną?
— Mieliśmy cię zabić, gdybyś stawiała opór.
— W porządku — powiedziałam, odciągając mu głowę jeszcze bardziej do tyłu. — Jak na razie, idzie nam całkiem nieźle. Do czego był im potrzebny?
— Nie wiem. — Wrzask, który rozległ się w chwilę potem, był bardzo głośny. Przez cały czas trzymałam w prawej ręce ogłuszacz i nie spuszczałam oka z drzwi mieszkania. — Nie wiem… — Powtórzył słabym głosem. Krew coraz szybciej kapała na podłogę.
— Jak się tu dostaliście?
— EMV… na dachu…
— A skąd?
— Nie wiem… słowo honoru… jakieś miasto w wodzie. EMV wróci tam automatycznie… Proszę!
Rozdarłam mu koszulę, przeszukałam błyskawicznie wszystkie kieszenie. Ani komlogu, ani żadnej ukrytej broni. Tuż nad sercem miał wytatuowany niebieski trójząb.
— Goonda? — zapytałam.
— Tak… Bractwo Parvati.
Poza Siecią, przypuszczalnie bardzo trudni do wyśledzenia.
— Wszyscy?
— Tak… Proszę… sprowadź pomoc… cholera…
Zwisł mi bezwładnie w ręku, prawie nieprzytomny z bólu.
Pozwoliłam mu opaść na podłogę, odsunęłam się o krok i posłałam w niego spory ładunek z ogłuszacza.
Johnny siedział na łóżku, rozcierając obolałe gardło, i przyglądał mi się jakoś dziwnie.
— Ubieraj się — rzuciłam. — Znikamy.
EMV okazał się starym, przezroczystym vikkenem scenic bez czytnika linii papilarnych przy stacyjce. Jeszcze nad Francją dogoniliśmy uciekającą noc, a w chwilę potem znaleźliśmy się nad czarną pustką — według Johnny’ego był to Ocean Atlantycki. Z góry świeciły gwiazdy, w dole zaś od czasu do czasu pojawiały się rozległe jasne plamy podwodnych kolonii i maleńkie punkciki pływających platform.
— Dlaczego zabraliśmy ich pojazd? — zapytał Johnny.
— Chcę sprawdzić, skąd tu przybyli.
— Powiedział, że ze świątyni Chyżwara na Lususie.
— Rzeczywiście. Teraz przekonamy się, czy mówił prawdę.
Twarz Johnny’ego była prawie niewidoczna w ciemności, ale wydawało mi się, że spogląda w dwudziestokilometrową pustkę pod nami.
— Myślisz, że ci ludzie umrą?
— Jeden już był trupem — odparłam. — Ten z przebitym płucem potrzebuje pomocy, a dwóm nic nie będzie. Nie mam pojęcia, co się stało z tym, który wypadł przez okno. Naprawdę cię to obchodzi?
— Tak. Ten pokaz przemocy był… barbarzyński.
— „Choć uliczna burda jest ze wszech miar godna potępienia, to nie ma nic złego w energii, jaką wyzwala ona w ludziach” — zacytowałam. — Żaden z nich nie był chyba cybrydem?
— Raczej nie.
— A więc masz co najmniej dwóch przeciwników: SI oraz biskupa Kościoła Chyżwara. Wciąż jednak nie wiemy, dlaczego chcą cię zabić.
— Chyba już się tego domyślam.
Rozsiadłam się wygodnie w miękkim fotelu. Gwiazdy nad naszymi głowami — ułożone w konstelacje, jakich nie widziałam ani na hologramach ze Starej Ziemi, ani na żadnej z planet Sieci — dawały tylko tyle światła, żebym mogła dostrzec oczy Johnny’ego.
— Wobec tego powiedz mi.
— Naprowadziła mnie na to twoja wzmianka o Hyperionie, a raczej fakt, że nic o nim nie wiem. W tym przypadku brak informacji świadczy o jej wadze.
— Zupełnie jak z psem szczekającym w nocy — mruknęłam.
— Proszę?
— Nieważne. Mów dalej.
Johnny nachylił się w moją stronę.
— Istnieje tylko jeden prawdopodobny powód wystąpienia takiej luki w mojej pamięci: ingerencja TechnoCentrum.
— Twój cybryd… — Czułam się trochę głupio mówiąc do niego w ten sposób. — Większość czasu spędzałeś w Sieci, prawda?
— Tak.
— Przecież mogłeś w każdej chwili natrafić na jakąś informację o Hyperionie, szczególnie w kontekście kultu Chyżwara.
— Możliwe, że natrafiłem, i właśnie dlatego zostałem zamordowany.
Spojrzałam w górę, na gwiazdy.
— Najlepiej będzie, jeśli zapytamy o to biskupa — powiedziałam.
Johnny poinformował mnie, że światła, które pojawiły się przed nami, to analog Nowego Jorku z połowy dwudziestego pierwszego wieku. Nie wiedział, jaki projekt wymagał rekonstrukcji tak ogromnego miasta. Wyłączyłam autopilota i sprowadziłam EMV na niższy pułap.
Wysokie budynki, symbole fallicznej epoki w architekturze miejskiej, wyrastały bezpośrednio z bagien i trzęsawisk przybrzeżnego zalewiska. W wielu płonęły światła.
— Empire State Building — powiedział Johnny, wskazując mocno już zniszczoną, ale nadal elegancką budowlę.
— Cokolwiek to jest, EMV chce właśnie tam lądować.
— Czy nic nam nie grozi?
Uśmiechnęłam się do niego.
— Przez całe życie grożą nam różne rzeczy.
Pozwoliłam pojazdowi skierować się w stronę niewielkiej platformy pod samą iglicą budynku. Kiedy EMV wylądował, wyszliśmy na zewnątrz i stanęliśmy na popękanym tarasie. Było zupełnie ciemno, jeżeli nie liczyć gwiazd oraz świateł w niższych budynkach. Niedaleko od nas, w miejscu gdzie kiedyś zapewne były drzwi windy, znajdował się rozjarzony błękitnym blaskiem portal transmitera.
— Pójdę pierwsza — powiedziałam, ale Johnny już zniknął w błękitnym prostokącie. Ścisnęłam mocniej rękojeść ogłuszacza i ruszyłam za nim.
Nigdy przedtem nie byłam w świątyni Chyżwara na Lususie, lecz nie ulegało dla mnie wątpliwości, że teraz właśnie tam się znalazłam. Johnny stał kilka kroków ode mnie. Byliśmy sami. Otaczała nas chłodna ciemność, nasuwająca skojarzenia z jaskinią, gdyby nie to, że jaskinie chyba nie są tak ogromne. Przerażająca rzeźba, wisząca na niewidocznych linach, obracała się powoli przed nami, poruszana niewyczuwalnymi prądami powietrza. Oboje odwróciliśmy się gwałtownie, kiedy portal bezgłośnie zniknął.
— Wygląda na to, że sami wleźliśmy im w łapy — szepnęłam do Johnny’ego, ale w tej gigantycznej, wypełnionej czerwonawą ciemnością hali mój szept zabrzmiał niemal jak huk gromu. Nie miałam zamiaru ciągnąć Johnny’ego za sobą do świątyni, lecz stało się tak, jak się stało.
Światło przybrało nieco na sile — co prawda nie wydobyło z ciemności ścian wielkiego pomieszczenia, ale rozszerzyło swój zasięg, dzięki czemu przekonaliśmy się, że otacza nas półkolem kilkunastu mężczyzn. Niektórzy z nich nazywali się egzorcystami, inni lektorami, była też jeszcze jedna kategoria, której nazwa wyleciała mi z pamięci. Sprawiali niezbyt sympatyczne wrażenie, ubrani w szaty łączące na przeróżne sposoby czerń i czerwień, z ogolonymi głowami błyszczącymi w czerwonej poświacie. Bez trudu rozpoznałam wśród nich biskupa; bez wątpienia pochodził z mojej planety, choć był niższy i bardziej otyły od większości Luzyjczyków, a jego szata miała kolor krwistoczerwony.