— Wydaje mi się, że jednak tego nie zrobią — powiedziała Lamia. — Im zależy na przejęciu kontroli nad Hyperionem, nie na tym, żeby go zniszczyć.
— Nie ryzykowałbym życia, aby dowieść słuszności tego twierdzenia — odparł Kassad.
Brawne Lamia uśmiechnęła się do niego.
— A czy my teraz robimy coś innego, pułkowniku?
Wysoko w górze samotna iskra oderwała się od kłębowiska świetlistych linii i eksplozji, i popędziła w dół. Po kilku sekundach urosła do rozmiarów pomarańczowego węglika, po czym przecięła niebo prostą kreską i zniknęła za wzgórzami. Do uszu zgromadzonych na balkonie pielgrzymów dotarł przeraźliwy ryk rozdzieranego powietrza.
Minęła chyba minuta, zanim konsul zorientował się, że kurczowo zaciska ręce na balustradzie i wstrzymuje oddech w piersi. Wypuścił głośno powietrze z płuc, a niemal jednocześnie uczynili to pozostali. Nie rozległ się huk eksplozji, Basztą nie zakołysały sejsmiczne fale powstałe w wyniku zderzenia.
— Niewypał? — szepnął ojciec Hoyt.
— Raczej jakiś uszkodzony niszczyciel, który próbował skryć się na orbicie albo w porcie w Keats — odparł Kassad.
— Chyba mu się nie udało, prawda? — zapytała Lamia.
Pułkownik nie odpowiedział.
Martin Silenus podniósł do oczu lornetkę i przez dłuższą chwilę szukał wysokiej sylwetki templariusza.
— Zniknął — oznajmił wreszcie. — Nasz wspaniały kapitan albo zszedł na drugą stronę jakiegoś pagórka, albo znowu wykonał sztuczkę ze znikaniem.
— Wielka szkoda, że nie usłyszymy jego opowieści — zauważył Lenar Hoyt, po czym spojrzał na konsula. — Ale chyba usłyszymy twoją, prawda?
Konsul wytarł spocone dłonie o spodnie. Serce waliło mu w szaleńczym tempie.
— Tak — odparł i dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że podjął już decyzję. — Usłyszycie.
Wiatr spadał z szumem ze wschodnich stoków gór, prześlizgując się ze świstem między blankami i wieżyczkami Baszty Chronosa. Fajerwerki na niebie jakby nieco przygasły, ale gęstniejący mrok sprawiał, że ich barwy wydawały się jeszcze bardziej jaskrawe niż do tej pory.
— Wejdźmy do środka — zaproponowała Lamia. Szum wiatru był już tak silny, że niemal zagłuszył jej słowa. — Robi się zimno.
Po wyłączeniu lampy wnętrze pokoju oświetlały jedynie różnokolorowe rozbłyski na niebie. Cienie pojawiały się znienacka, niknęły, a potem znowu wyskakiwały nie wiadomo skąd, uciekając przed ścigającymi je plamami światła. Zdarzało się jednak, że ciemność trwała nawet kilka sekund.
Konsul sięgnął do torby i wyjął z niej niezwykłe urządzenie, większe od komlogu, przyozdobione dziwnymi ornamentami, z ciekłokrystalicznym okienkiem w płycie czołowej. Przypominało rekwizyt z jakiegoś starego holofilmu.
— Co to ma być? — zapytała cierpkim tonem Brawne Lamia. — Zamaskowany komunikator?
W uśmiechu konsula nie sposób było doszukać się ani śladu wesołości.
— To zabytkowy komlog, jeszcze z czasów hegiry. — Wyjął z przytroczonej do pasa sakwy standardowy mikrodysk i włożył go do urządzenia. — Podobnie jak ojciec Hoyt, najpierw muszę wam opowiedzieć historię kogoś innego, żebyście mogli lepiej zrozumieć moją.
— Święty Jezu na patyku! — wykrzyknął Martin Silenus. — Czy tylko ja z całej tej pieprzonej gromady potrafię normalnie opowiedzieć prostą historyjkę? Jak długo jeszcze będę musiał…
Błyskawiczna reakcja konsula zaskoczyła wszystkich, a najbardziej jego samego. Poderwał się z miejsca, odwrócił, chwycił poetę za kaptur i koszulę, grzmotnął nim o ścianę, a następnie powalił na najbliższą skrzynię, wbijając mu kolano w żołądek i naciskając przedramieniem na gardło.
— Jeszcze jedno słowo, a zabiję cię, wierszokleto!
Silenus próbował się bronić, lecz przybierający na sile ucisk na tchawicę oraz wyraz oczu konsula kazały mu znieruchomieć. Był śmiertelnie blady.
Pułkownik Kassad sprawnie rozdzielił obu mężczyzn.
— Od tej pory koniec z wszelkimi komentarzami — powiedział, kładąc ostrzegawczo rękę na uchwycie paralizatora.
Martin Silenus bez słowa przeszedł na drugą stronę pokoju i rozcierając szyję opadł ciężko na jedną ze skrzyń. Konsul stał przez chwilę przy drzwiach, po czym wrócił do grupy.
— Przepraszam — powiedział. Nie ulegało wątpliwości, że kieruje swoje słowa do wszystkich z wyjątkiem poety. — To dlatego, że… że nigdy nie przypuszczałem, iż ktokolwiek usłyszy tę historię.
Okno rozjarzyło się czerwienią, a potem kolejno bielą i błękitem. Potem na kilka sekund zapadła niemal całkowita ciemność.
— Wiemy — odparła cicho Brawne Lamia. — Każde z nas czuło dokładnie to samo.
Konsul skinął głową, odchrząknął i usiadł przy zabytkowym komlogu.
— Nagranie nie jest tak stare jak ten instrument, gdyż zostało wykonane jakieś pięćdziesiąt lat standardowych temu. Kiedy się skończy, będę wam miał jeszcze coś do powiedzenia.
Umilkł, zastanawiał się przez chwilę, jakby chcąc jeszcze coś dodać, ale wreszcie potrząsnął głową i włączył urządzenie.
Nie było wizji, tylko głos, należący chyba do bardzo młodego mężczyzny. W tle słychać było szelest poruszanej wiatrem trawy, a może cienkich gałęzi, oraz szum morza.
Na zewnątrz rozbłyski światła następowały jeden po drugim w coraz szybszym tempie. Konsul napiął mięśnie w oczekiwaniu huku i wstrząsu, ale nic takiego nie nastąpiło. Wobec tego zamknął oczy i wraz z innymi wsłuchał się w słowa płynące ze starego komlogu.
Opowieść Konsula
Wspominając Siri
W dniu kiedy wyspy powracają na płytkie wody Archipelagu Równikowego, wspinam się po stromym zboczu wzgórza do grobowca Siri. Dzień jest piękny, a ja nienawidzę go za to. Niebo jest równie spokojne jak morza z opowieści o Starej Ziemi, morze z kolei ma miejscami barwę ultramaryny, a słaby wietrzyk wiejący znad oceanu kołysze rdzawą trawą porastającą zbocze wzniesienia.
Taki dzień powinien być szary i ponury, wypełniony po brzegi gęstą mgłą, która osiada wilgotnym kożuchem na masztach statków w porcie Pierwszej Osady i zmusza syreny przeciwmgłowe, by od czasu do czasu odzywały się swymi basowymi głosami. Zimne trzewia południa powinny zionąć lodowatym wichrem, który bezlitośnie chłosta ruchome wyspy oraz towarzyszące im stada delfinów, zmuszając je, by szukały schronienia w zaciszu naszych atoli, osłoniętych barierą skalnych szczytów.
Wszystko byłoby lepsze od tego ciepłego wiosennego dnia, kiedy słońce wędruje po niebie tak błękitnym, że aż coś w mojej duszy każe mi biec, skakać i tarzać się w miękkiej trawie, tak jak czyniliśmy to z Siri właśnie w tym miejscu.
Tak, to było tutaj. Przystaję na chwilę, aby rozejrzeć się dokoła. Trawa kołysze się i faluje w podmuchach przesyconego zapachem soli południowego wiatru niczym futro jakiejś ogromnej bestii. Osłaniam oczy przed blaskiem słońca i przeszukuję horyzont, ale niczego nie dostrzegam. Zaraz za utworzoną z zastygłej lawy rafą morze burzy się, uderzając w barierę krótkimi, gniewnymi falami.
— Siri… — szepczę jej imię, choć wcale nie miałem takiego zamiaru. Sto metrów za mną, u podnóża wzniesienia, obserwujący mnie tłum także zatrzymuje się, by złapać oddech. Żałobna procesja rozciągnęła się prawie na kilometr, aż do pierwszych białych budynków miasta. Bez trudu mogę dostrzec błyszczącą, niemal zupełnie łysą głowę mego młodszego syna, który stoi na czele gromady. Ma na sobie błękitno-złote szaty Hegemonii. Zdaję sobie sprawę, że powinienem na niego poczekać, lecz ani on, ani żaden z pozostałych, podstarzałych członków Rady nie jest w stanie dotrzymać mi kroku. Moje młode, wytrenowane mięśnie dają mi nad nimi ogromną przewagę. Jednak zwyczaj wymaga, abym kroczył dostojnie razem z synem, moją wnuczką Lirą i jej dziewięcioletnim bratem.