Выбрать главу

— Nie postawili — odparł Mike.

Wkrótce czekała nas trzydniowa przepustka, ale dowiedzieliśmy się już od kapitana Singha, a także od naszych rozgoryczonych kolegów, że jedynym miejscem, gdzie będziemy mogli ją spędzić, jest administrowana przez Hegemonię wysepka o wymiarach cztery na siedem kilometrów. Nie była to nawet jedna z ruchomych wysp, o których tyle słyszeliśmy, tylko zwykły wulkaniczny szczyt wystający z wody w pobliżu równika. Czekała nas tam prawdziwa grawitacja, czyste powietrze i naturalna żywność, ale musieliśmy także liczyć się z faktem, iż kontakt z tubylcami będziemy mogli nawiązać jedynie kupując w sklepie wolnocłowym wytworzone przez nich pamiątki. Wielu kolegów zatem postanowiło spędzić wolne dni na pokładzie „Los Angeles”.

— Więc skąd mamy wziąć jakąś dupencję, Mike? Przecież wiesz, że ta zakichana planeta otworzy się dla wszystkich dopiero wtedy, kiedy zacznie działać transmiter, czyli za sześćdziesiąt lat. Chyba że myślisz o Megu z maszynowni?

— Trzymaj się mnie, szczawiku — powiedział Mike. — Dla chcącego nic trudnego.

No więc trzymałem się go. Na promie było nas tylko pięciu. Zawsze lubiłem wpadać z wysoka w atmosferę planety, szczególnie tak przypominającej Starą Ziemię jak Maui-Przymierze. Gapiłem się na biało-błękitną kulę, aż nagle ocean znalazł się w dole, a my łagodnym ślizgiem zaczęliśmy zbliżać się do linii terminatora, pędząc z trzykrotną prędkością dźwięku.

Byliśmy wówczas bogami, ale czasem nawet bogowie muszą zejść ze swoich wysokich tronów.

Ciało Siri nigdy nie przestało mnie zadziwiać. Na przykład wtedy, na Archipelagu: trzy tygodnie w obszernym domu, kołyszącym się wraz z pniem drzewa, wokół którego został zbudowany, pod łopoczącymi koronami drzew żaglowych, w towarzystwie płaszczących się wesoło w wodzie stad delfinów. Zdawały się bawić w chowanego wśród niezliczonych, fosforyzujących wirów, jakie pozostawialiśmy za sobą, tworzących czasem niemal zwierciadlane odbicia gwiezdnych konstelacji… A mimo to nadal najlepiej pamiętam ciało Siri. Z jakiegoś powodu — może z nieśmiałości, a może dlatego, że przez wiele lat nie miała do czynienia z nikim obcym — przez kilka pierwszych dni nosiła skąpy kostium kąpielowy, dzięki czemu do końca mego pobytu jej piersi, pośladki i podbrzusze były nieco jaśniejsze niż reszta ciała.

Wciąż pamiętam ją taką, jaka wtedy była. Trójkąty w świetle księżyca, kiedy leżeliśmy w miękkiej trawie powyżej Pierwszej Osady. Jedwabne majteczki, jej dziecięca nieśmiałość, chwila wahania, jakby obawiała się, że daje mi przedwcześnie coś, na co powinienem jeszcze zaczekać. Ale także duma. Ta sama duma, która później pozwoliła jej stawić czoło rozwścieczonemu tłumowi na stopniach konsulatu Hegemonii w Ternie Południowym i nakłonić ludzi, żeby rozeszli się do domów.

Pamiętam moją piątą wizytę na planecie, nasze Czwarte Ponowne Spotkanie. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy widziałem ją płaczącą. Sławna i mądra, przypominała wówczas królową. Cztery razy z rzędu była wybierana do WszechJedności, a Rada Hegemonii wielokrotnie zasięgała jej opinii w różnych sprawach. Traktowała swoją niezależność jak płaszcz koronacyjny, a jej gorąca duma nigdy nie płonęła jaśniej niż właśnie wtedy. Kiedy jednak znaleźliśmy się sami w kamiennej willi na południe od Fevarone, to ona rozpłakała się i odwróciła twarzą do ściany. Byłem onieśmielony, a nawet lekko wystraszony dostojeństwem tej nie znanej mi, pięknej kobiety, ona zaś odwróciła ode mnie swoją dumną twarz i powiedziała przez łzy:

— Odejdź, Merin. Odejdź stąd. Nie chcę, żebyś mnie oglądał. Jestem stara, brzydka i pomarszczona. Proszę cię, odejdź.

Przyznaję, że zachowałem się wtedy dość brutalnie. Z siłą, która nawet dla mnie stanowiła zaskoczenie, chwyciłem jedną ręką jej obie ręce, natomiast drugą gwałtownym szarpnięciem zdarłem z niej ubranie i zacząłem jak szalony całować jej kark, ramiona, ledwo widoczne rozstępy na jędrnym brzuchu, bliznę na udzie — pamiątkę po wypadku, w którym brała udział przed czterdziestu miejscowymi laty. Całowałem siwiejące włosy i pionowe linie wyżłobione w idealnie niegdyś gładkich policzkach. Całowałem jej łzy.

— Jezu, Mike, to chyba nielegalne? — wykrztusiłem, kiedy mój przyjaciel wyjął z plecaka matę grawitacyjną.

Znajdowaliśmy się na wyspie numer 241, gdyż taką właśnie romantyczną nazwę nadano skrawkowi wulkanicznego gruntu, który wybrano jako miejsce, gdzie mogliśmy spędzać wolne dni. Wyspa numer 241 leżała w odległości niespełna pięćdziesięciu kilometrów od najstarszej osady na planecie, lecz dla nas mogło to być równie dobrze pięćdziesiąt lat świetlnych. Kiedy na wyspie przebywali robotnicy lub członkowie załogi „Los Angeles”, miejscowe statki miały całkowity zakaz zbliżania się do brzegu. Co prawda koloniści dysponowali nielicznymi, mocno już przestarzałymi śmigaczami, lecz one także nie pojawiały się w okolicy. Na wydzielonym skrawku ziemi znajdowało się tylko kilka hoteli, plaża i wolnocłowy sklep z upominkami. Pewnego dnia, kiedy „Los Angeles” dostarczy na orbitę ostatnie elementy konstrukcyjne transmitera, a ten wreszcie zostanie uruchomiony, wyspa numer 241 stanie się wielkim centrum handlowo-turystycznym. Tymczasem jednak była to zapadła dziura z lądowiskiem dla promów orbitalnych i paroma nowo wzniesionymi budynkami z najpopularniejszego miejscowego budulca, czyli białego kamienia, po której kręcili się śmiertelnie znudzeni ludzie z obsługi. Mike zameldował, że nie będzie nas trzy dni, gdyż udajemy się na pieszą wędrówkę po najbardziej skalistym i najtrudniej dostępnym krańcu wyspy.

— Nie mam zamiaru włóczyć się po żadnych skałach! — zaprotestowałem. — Już lepiej zostanę na „L. A.” i podłączę się do symulatora.

— Zamknij się i chodź ze mną — odparł Mike, a ja, jak przystało na bóstwo niższe rangą, zamknąłem się i poszedłem za nim. Po dwóch godzinach męczącej wędrówki wśród porośniętych kolczastymi zaroślami ścian dotarliśmy do gładkiego języka zastygłej lawy położonego kilkaset metrów nad powierzchnią morza. Znajdowaliśmy się w pobliżu równika na niemal tropikalnej planecie, lecz w tym miejscu zimny wiatr dął z taką siłą, że trząsłem się jak galareta i nie trafiałem zębem na ząb. Zachodzące słońce przypominało krwistoczerwonego, rozmazanego kleksa, przesłoniętego ciemnymi cumulusami; szczerze mówiąc, nie miałem najmniejszej ochoty na spędzenie tej nocy pod gołym niebem.

— Schowajmy się gdzieś i rozpalmy ognisko — wyszczękałem z trudem. — Potem pokażesz mi, w jaki sposób ustawia się namiot na litej skale.

Mike usiadł, tam gdzie stał, i zapalił skręta.

— Zajrzyj do swojego plecaka, szczawiku.

Zawahałem się. Powiedział to zupełnie obojętnym tonem, ale ja wiedziałem już, że tak właśnie zachowuje się każdy żartowniś na sekundę przedtem, nim na niczego się nie spodziewającą ofiarę chluśnie kubeł zimnej wody. Wreszcie jednak zdecydowałem się postąpić zgodnie z jego radą. Na zawartość plecaka składały się kostki z pianogumy oraz kostium arlekina, łącznie z maską i dzwoneczkami.

— Co to… Czy ty… Czyś ty oszalał? — wykrztusiłem.

Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej. Burza mogła przejść na południe od nas, ale nie musiała. Daleko w dole fale roztrzaskiwały się z hukiem o pionowe skały. Gdybym potrafił odnaleźć w ciemności drogę powrotną, z pewnością nie oparłbym się pokusie, aby wrzucić Mike’a Osho do wody w charakterze pokarmu dla ryb.

— A teraz zobacz, co jest w moim — powiedział.