— Nie — odparłem.
Skinęła głową i przygryzła dolną wargę, ale nic nie odpowiedziała, tylko pochyliła się i pocałowała mnie. Jej usta były suche, a ja wyczułem na nich nie wyartykułowane pytanie. Opierałem się przez chwilę, patrząc nad jej głową w niebo, bo wydawało mi się, że potrzebuję czasu do zastanowienia, ale potem poczułem ciepłe dotknięcie języka i zamknąłem oczy. Za naszymi plecami wzbierał powoli przypływ. Ciepło rozlewało się coraz bardziej, kiedy Siri rozpięła mi koszulę i przesunęła paznokciami po piersi. Nagle odsunęła się ode mnie, a ja otworzyłem oczy w samą porę, żeby zobaczyć, jak odpina ostatni guzik w swojej białej sukience. Miała większe piersi niż te z moich wspomnień, cięższe, o ciemniejszych sutkach. Nie zważając na chłodny wiatr, ściągnąłem cienki materiał z jej ramion i zamknąłem ją w uścisku. Osunęliśmy się na ciepły piasek za pniem. Tuliłem ją do piersi, zastanawiając się jednocześnie, jak mogłem choć przez chwilę uważać ją za silniejszą ode mnie. Jej skóra miała smak soli.
Ręce Siri sięgnęły w dół, żeby mi pomóc. Krótkie włosy rozsypały się na piasku, białym materiale, szorstkim drewnie. Serce waliło mi tak głośno, że zagłuszało szum przypływu.
— Rozumiesz mnie, Merin? — zapytała kilka sekund później, kiedy połączyło nas jej ciepło.
— Tak — szepnąłem w odpowiedzi, chociaż nadal nic nie rozumiałem.
Mike skierował matę w stronę Pierwszej Osady. Lot trwał ponad godzinę, którą spędziłem kuląc się z zimna w ciemności i oczekując, że lada chwila runiemy do morza. Na trzydzieści minut przed osiągnięciem celu dostrzegliśmy pierwsze ruchome wyspy, a w niedługi czas potem pojawiło ich się znacznie więcej. Z wydętymi wiatrem koronami drzew żaglowych płynęły nie kończącą się procesją na północ, uciekając przed sztormem. Wiele było rzęsiście oświetlonych różnobarwnymi latarniami i lampionami.
— Jesteś pewien, że dobrze lecimy?! — zawołałem.
— Tak! — odkrzyknął, nie odwracając głowy. Wiatr szarpał jego długimi czarnymi włosami, wpychając mi je w usta i w oczy. Mike od czasu do czasu zerkał na kompas i lekko korygował kurs. Wydawało mi się, że łatwiej byłoby podążać śladem wysp. Właśnie mijaliśmy jedną z nich, dość dużą, bo co najmniej kilometrowej długości, ale nie mogłem dostrzec żadnych szczegółów, gdyż spowijała ją ciemność. Z połyskującej wody wychylały się jakieś obłe kształty. Szturchnąłem Mike’a w ramię i wskazałem w dół.
— Delfiny! — krzyknął. — Od nich się to wszystko zaczęło, nie pamiętasz? Podczas hegiry gromada świętoszków próbowała ocalić wszystkie ssaki żyjące w oceanach Starej Ziemi. Nie udało im się.
Już miałem mu zadać kolejne pytanie, ale właśnie wtedy pojawiła się przed nami wyspa i port Pierwszej Osady.
Do tej pory wydawało mi się, że gwiazdy nad Maui-Przymierzem są bardzo jasne, a wędrujące wyspy bajecznie kolorowe. Jednak Pierwsza Osada, położona między portem i górami, świeciła nocą niczym jakaś latarnia morska. Natychmiast przywiodła mi na myśl statek dalekiego zasięgu, który oglądałem kiedyś w chwili, gdy unosząc się w przestrzeni obok wygasłego gazowego olbrzyma wytworzył własną, miniaturową Novą. Miasto przypominało pięciowarstwowy plaster miodu, utworzony z białych budynków oświetlonych od wewnątrz dającymi ciepły blask latarniami, z zewnątrz zaś niezliczonymi pochodniami. Nawet biała, zastygła lawa, z której była zbudowana wyspa, zdawała się świecić w ciemności. Wokół miasta wzniesiono mnóstwo namiotów i tymczasowych baraków, a oprócz wielu ognisk, na których przygotowywano posiłki, rozpalono także sporo ogromnych stosów; ich jedynym zadaniem było uświetnienie uroczystości z okazji powrotu pływających wysp.
W samym porcie roiło się od najróżniejszych łodzi. Były tam katamarany z dzwonkami zawieszonymi na masztach, płaskodenne łodzie mieszkalne przystosowane do tego, aby dostojnie żeglować od portu do portu po spokojnych, przybrzeżnych wodach równikowych, a także nieliczne oceaniczne jachty, smukłe i funkcjonalne jak rekiny. Latarnia morska wzniesiona na końcu rafy osłaniającej wejście do portu posyłała strumienie światła daleko w morze, by zaraz potem skierować je na zatłoczony port i biały masyw wyspy.
Radosną wrzawę usłyszeliśmy już z odległości dwóch kilometrów. Ponad krzyki i huk przyboju wybijały się dźwięki sonaty fletowej Bacha. Później dowiedziałem się, że całe to zamieszanie było transmitowane za pomocą podwodnych głośników umieszczonych w Kanałach Przepływowych, gdzie zgromadziły się stada delfinów, pląsających w takt muzyki.
— Na Boga, Mike! Skąd wiedziałeś, że tu będzie taka impreza?
— Zapytałem komputer pokładowy. — Mata zboczyła nieco w prawo, by trzymać się z dala od statków i światła latarni, a potem skierowaliśmy się ku skrawkowi pogrążonego we względnej ciemności lądu na północ od miasta. Morze było tu chyba znaczne płytsze, gdyż fale osiągały mniejszą wysokość i nie rozbijały się z tak ogromnym hukiem. — Obchodzą to święto co roku, ale tak się składa, że teraz akurat po raz sto pięćdziesiąty, więc zabawa zaczęła się już przed trzema tygodniami i potrwa jeszcze dwa. Na całej planecie mieszka najwyżej jakieś sto tysięcy kolonistów, z czego co najmniej połowa bierze udział w uroczystościach.
Mata zmniejszyła prędkość, obniżyła lot i wylądowała delikatnie na skalistym wzgórzu niedaleko od plaży. Burza skierowała się dalej na południe, lecz od czasu do czasu nad horyzontem pojawiały się pajęcze nici błyskawic. Nad naszymi głowami świeciły gwiazdy, nic sobie nie robiąc z blasku bijącego zza wzniesienia, które oddzielało nas od Pierwszej Osady. Było tu znacznie cieplej niż na naszej wysepce, a w powietrzu unosił się wyraźny zapach kwitnących drzew owocowych. Zwinęliśmy matę i pośpiesznie założyliśmy przebrania, Mike zaś schował do obszernych kieszeni laserowe pióro i biżuterię.
— Po co ci to? — zapytałem, kiedy ukryliśmy plecak i matę pod sporym głazem.
— To? — Błysnął w półmroku naszyjnikiem z Renesansu. — Będziemy się tym posługiwać jako walutą, ubiegając się o przychylność dam.
— Przychylność?
— Aby zechciały zapewnić nieco rozkoszy znużonym gwiezdnym wędrowcom, czyli, krótko mówiąc, dać dupy, szczawiku.
— Aha — mruknąłem i poprawiłem maskę oraz czapeczkę błazna. Dzwoneczki zabrzęczały cichutko w ciemności.
— Chodźmy, bo spóźnimy się na przyjęcie — powiedział Mike.
Skinąłem głową i ruszyłem za nim w kierunku światła i dźwięków.
Siedzę w promieniach słońca i czekam, nie bardzo wiedząc na co. Czuję na plecach ciepło, które promieniuje od nagrzewających się ścian grobowca Siri.
Grobowca Siri?…
Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Podnoszę głowę i mrużę oczy, jakbym chciał dojrzeć „L. A.” i niedawno ukończony transmiter, ale to przecież niemożliwe. Cząstka mnie wie doskonale, że ani statek, ani transmiter nie pojawiły się jeszcze nad horyzontem. Inna cząstka zna dokładnie czas, jaki pozostał im do osiągnięcia zenitu. Jeszcze inna nie chce nawet o tym myśleć.
Siri, czy dobrze robię?
Wiatr raptownie przybiera na sile, łopocząc zwisającymi do tej pory niemrawo proporcami. Bardziej wyczuwam, niż dostrzegam niepokój czekającego tłumu. Po raz pierwszy odkąd wylądowałem na tej planecie po to, by odbyło się nasze Szóste Ponowne Spotkanie, serce wypełnia mi ból. Nie, jeszcze nie ból, tylko świdrujący smutek, który już niedługo ustąpi miejsca rozpaczy. Przez wiele lat prowadziłem w duchu milczące rozmowy z Siri, przygotowując pytania do naszych przyszłych dyskusji, a teraz nagle zaczynam rozumieć, że już nigdy nie zamienimy ani słowa. Moją duszę wypełnia szybko rosnąca pustka.