Konsul westchnął ze znużeniem.
— Zawiadomię ich, kiedy otworzą się Grobowce Czasu. Jeżeli będę jeszcze wtedy żył, ma się rozumieć.
— Możemy go zniszczyć — odezwała się Brawne Lamia, wskazując na zabytkowy komlog.
Konsul tylko wzruszył ramionami.
— Może nam się jeszcze przydać — odparł pułkownik. — Dzięki niemu będziemy w stanie przechwycić wszystkie transmisje wojskowe i cywilne, nadawane otwartym kodem, a w razie potrzeby wezwać statek.
— Nie! — wykrzyknął konsul. Po raz pierwszy od dłuższego czasu okazał jakieś żywsze uczucia. — Nie wolno nam się teraz cofnąć!
— Wydaje mi się, że nikt nie ma zamiaru się wycofywać — powiedział pułkownik, spoglądając po twarzach.
Przez kilka chwil w pomieszczeniu panowało milczenie.
— Pozostała nam do podjęcia pewna decyzja — przerwał je wreszcie Sol Weintraub i, nie przestając kołysać Racheli, wskazał ruchem głowy na konsula.
Martin Silenus siedział zgięty w pół, z czołem opartym na pustej butelce, ale teraz wyprostował się raptownie.
— Zdradę karze się śmiercią. — Niespodziewanie zachichotał. — Za kilka godzin i tak wszyscy umrzemy, dlaczego więc ostatnią decyzją, jaką podejmiemy w życiu, nie miałaby być decyzja o egzekucji?
Ojciec Hoyt skrzywił się, przez chwilę walczył z falą bólu, po czym dotknął drżącym palcem spierzchniętych warg, a następnie powiedział:
— Nie jesteśmy sądem.
— Owszem, jesteśmy — odparł Fedmahn Kassad.
Konsul podkulił nogi, oparł przedramiona na kolanach i splótł palce.
— W takim razie wydajcie wyrok — powiedział zupełnie obojętnym głosem.
Brawne Lamia wyjęła z kieszeni pistolet ojca i położyła go na podłodze. Spoglądała to na konsula, to na Kassada.
— Mówimy tu o zdradzie? — zapytała. — Kto kogo zdradził, jeśli można wiedzieć? Nikt z nas, może z wyjątkiem pułkownika, nie był idealnym obywatelem, a w dodatku pomiatały nami siły, nad którymi nie potrafiliśmy zapanować.
Sol Weintraub zwrócił się bezpośrednio do konsula:
— Nie wziąłeś pod uwagę, przyjacielu, że kiedy Meina Gladstone i TechnoCentrum wyznaczyli cię do tego zadania, doskonale zdawali sobie sprawę, jak się zachowasz. Być może, nie wiedzieli, że Intruzi znają sposób na otwarcie Grobowców — chociaż nie jest to zbyt pewne, zważywszy fakt, że mamy do czynienia ze Sztucznymi Inteligencjami — ale nie ulegało dla nich żadnej wątpliwości, że zdradzisz obie strony, obie społeczności, z których każda w jakiś sposób przyczyniła się do spotęgowania cierpień twojej rodziny. Wszystko to stanowiło część tego samego niezwykłego planu. Miałeś nie większy wpływ na przebieg wydarzeń niż to oto dziecko. — Mówiąc to podniósł niemowlę.
Konsul przez chwilę spoglądał na niego z niedowierzaniem, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmienił zamiar i tylko pokręcił głową.
— Taki scenariusz jest całkiem prawdopodobny — zabrał głos Fedmahn Kassad — ale to, że ktoś usiłuje wykorzystać nas w charakterze pionków w prowadzonej przez siebie grze, nie oznacza wcale, że nie powinniśmy ze wszystkich sił starać się uzyskać decydującego wpływu na nasz los. — Zerknął na ścianę, gdzie tańczyły różnobarwne plamy światła, przypominając o toczącej się w kosmosie bitwie. — W wyniku tej wojny zginą tysiące, może nawet miliony ludzi. Jeżeli Intruzi lub Chyżwar uzyskają dostęp do systemu transmiterów, zagrożenie obejmie miliardy istnień ludzkich na setkach planet.
Konsul przyglądał się w milczeniu, jak pułkownik unosi paralizator.
— Byłoby to lepsze dla każdego z nas — powiedział Kassad. — Chyżwar nie zna litości.
Nikt się nie odezwał. Konsul zdawał się wpatrywać w jakiś niezmiernie odległy punkt.
Pułkownik zabezpieczył broń i wetknął ją za pas.
— Dotarliśmy już tak daleko, więc wspólnie pokonamy resztę drogi.
Brawne Lamia przysunęła się do konsula i wzięła go w objęcia. Zaskoczony mężczyzna odpowiedział uściskiem jednego ramienia.
Chwilę później podszedł Sol Weintraub i przyłączył się do uścisku. Niemowlę wierzgało radośnie, zachwycone ciepłem bijącym od ciał dorosłych. Konsul poczuł wyraźny zapach talku i nowo narodzonego dziecka.
— Myliłem się — powiedział. — Jednak poproszę o coś Chyżwara. Poproszę go o nią.
Delikatnie dotknął główki Racheli w miejscu, gdzie kończyła się maleńka czaszka, a zaczynał kark.
Martin Silenus wydał przedziwny odgłos, który na początku przypominał śmiech, na końcu zaś szloch.
— Nasze ostatnie życzenia! Czy muzy spełniają życzenia? Ja nie mam żadnych. Chciałbym tylko dokończyć poemat.
— Czy to aż takie ważne? — zapytał ojciec Hoyt.
— Ależ tak! Oczywiście! — wykrzyknął poeta. Wypuścił z rąk butelkę po whisky, sięgnął do torby, wyszarpnął z niej garść cienkich plastikowych kartek i wyciągnął je przed siebie, jakby dawał je wszystkim w prezencie. — Chcecie przeczytać? Chcecie, żeby ja wam przeczytał? To znowu płynie ze mnie. Przeczytajcie stare fragmenty. Przeczytajcie Pieśni, które napisałem trzysta lat temu i których nigdy nie opublikowałem. Wszystko w nich jest. My także. Ja, wy, nasza podróż. Nie rozumiecie? Ja nie tworzę poematu, ja tworzę przyszłość! — Pozwolił kartkom opaść na podłogę, chwycił pustą butelkę, zmarszczył brwi i wyciągnął ją przed siebie niby kielich mszalny. — Tworzę przyszłość — powiedział, nie podnosząc wzroku — ale zmianie musi ulec przeszłość. Jedna chwila. Jedna decyzja. — Uniósł głowę. Miał zaczerwienione oczy. — To coś, co nas jutro zabije — moja muza, nasz stwórca, nasz kat — posuwa się pod prąd czasu. Niech mu będzie. Tym razem musi zabrać mnie, a Billy’ego zostawić w spokoju. Niech mnie weźmie, a wtedy poemat pozostanie już na zawsze nie dokończony.
Wzniósł butelkę jeszcze wyżej, zamknął oczy, a następnie cisnął nią o ścianę. Pomarańczowy blask odległych eksplozji zalśnił w niezliczonych kawałkach szkła.
Pułkownik Kassad zrobił krok naprzód i położył rękę na ramieniu poety.
Ten zwykły ludzki gest sprawił, że w pomieszczeniu zrobiło się jakby odrobinę cieplej. Ojciec Lenar Hoyt oderwał się od ściany, o którą był oparty, wyszedł na środek pokoju i podniósł prawą rękę; kciuk i mały palec stykały się, trzy pozostałe były wyprostowane. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, iż tym gestem chce ogarnąć wszystkich obecnych, siebie nie wyłączając.
— Ego te absolvo — szepnął.
Wiatr uderzał w kamienne ściany, prześlizgując się ze świstem miedzy chimerami i balkonami. Ognie bitwy rozgrywanej sto milionów kilometrów od planety spływały na pielgrzymów wszystkimi odcieniami czerwieni.
Czar prysł, kiedy pułkownik Kassad ruszył w kierunku drzwi.
— Spróbujmy się trochę przespać — zaproponowała Brawne Lamia.
Nieco później, gdy konsul leżał już w śpiworze, wsłuchując się w zawodzenie wiatru, przyłożył policzek do szorstkiego materiału torby i nakrył się po samą szyję. Minęło już ładnych kilka lat od chwili, kiedy po raz ostatni zasnął bez żadnych kłopotów.
Tym razem sen przyszedł w chwili, gdy tylko konsul zamknął oczy.
EPILOG
Obudziły go dźwięki bałałajki. Były tak ciche, że w pierwszej chwili pomyślał, iż stanowią część jego snu. Wstał, zadrżał z zimna, otulił się szczelnie kocem i wyszedł na wąski, długi balkon. Do świtu zostało jeszcze trochę czasu, a na niebie nadal płonęły bitewne ognie.