— Czy ty jesteś człowiekiem, który należy do znaku krzyża/krzyżokształtu? — zapytał komlog, dając mi do wyboru dwa znaczenia rzeczownika.
— Tak — odparłem. Teraz miałem już pewność, że to oni dotykali mnie tej samej nocy, kiedy zginął Tuk. Oznaczało to także, że właśnie oni zabili mego przewodnika.
Czekałem w milczeniu na ich reakcję. Maser znajdował się w plecaku opartym o pień drzewa nie dalej niż dziesięć kroków od miejsca, gdzie stałem. Odgradzało mnie od niego jakieś pół tuzina Bikurów, choć to i tak nie miało żadnego znaczenia, gdyż nagle zrozumiałem z całą jasnością, że nie potrafiłbym użyć broni przeciwko ludzkiej istocie, nawet takiej, która wcześniej zamordowała Bogu ducha winnego Tuka, a teraz być może szykuje się, by to samo zrobić ze mną. Zamknąłem oczy i w milczeniu wyznałem grzechy. Kiedy podniosłem powieki, przekonałem się, że Bikurów jest jeszcze więcej. Nie poruszali się ani nie rozmawiali między sobą, jakby już podjęli decyzję, co ze mną począć.
— Tak — powtórzyłem, przerywając milczenie. — Ja jestem człowiekiem, który nosi krzyż.
Ostatnie słowo komlog przetłumaczył jako cresfem.
Bikurowie skinęli głowami, po czym — jak grupa doskonale obeznanych z rytuałem ministrantów — wszyscy jednocześnie uklękli na jedno kolano.
Otworzyłem usta, lecz nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc je zamknąłem.
Bikurowie wstali jak na komendę. Lekki wiatr poruszył małymi gałązkami i liśćmi chalmy. Szelest, jaki się rozległ, był jednym z odgłosów charakterystycznych dla kończącego się lata. Stojący najbliżej Bikura podszedł do mnie, zacisnął chłodne, silne palce na moim przedramieniu i łagodnym głosem wypowiedział zdanie, które komlog przetłumaczył w następujący sposób:
— Chodź. Już czas wrócić do domów i zasnąć.
Było dopiero wczesne popołudnie. Zastanawiając się, czy komlog nie dokonał błędnego przekładu, i czy słowo „zasnąć” nie zostało przypadkiem użyte jako synonim wyrazu „umrzeć”, skinąłem głową, po czym ruszyłem za nimi w kierunku wioski położonej na skraju Rozpadliny.
Teraz siedzę w jednej z chat i czekam. Na zewnątrz coś szeleści. Chyba ktoś czuwa. Siedzę i czekam.
97. dzień
Bikurowie mówią o sobie „Trzy Dwudziestki i Dziesiątka”.
Od dwudziestu sześciu godzin rozmawiam z nimi, obserwuję, sporządzam notatki, kiedy udają się na dwugodzinny popołudniowy „sen”, i w ogóle staram się zgromadzić jak najwięcej informacji, zanim wreszcie postanowią poderżnąć mi gardło.
Tyle tylko, iż zaczynam wierzyć, że chyba nie zrobią mi krzywdy.
Rozmawiałem z nimi wczoraj zaraz po naszym „śnie”. Czasem w ogóle nie reagują na pytania, a kiedy już się uda wycisnąć z nich jakąś odpowiedź, zazwyczaj można się z niej dowiedzieć tyle samo, co z bełkotu niedorozwiniętego dziecka. Po naszym pierwszym spotkaniu nie zdarzyło się, żeby któryś z nich z własnej inicjatywy odezwał się do mnie choć słowem.
Wypytywałem ich delikatnie i ostrożnie, z zawodowym spokojem etnologa-profesjonalisty. Zacząłem od zadawania najprostszych, podstawowych pytań, aby upewnić się, że komlog działa poprawnie, ale teraz, kiedy zebrałem już wszystkie odpowiedzi, wiem niemal równie mało jak ponad dwadzieścia godzin temu.
Po pewnym czasie, zmęczony zarówno fizycznie, jak psychicznie, dałem sobie spokój z subtelnościami i zapytałem prosto z mostu:
— Czy to wy zabiliście mego towarzysza?
Moi trzej rozmówcy nawet nie podnieśli głów znad prymitwnego warsztatu tkackiego, na którym wytwarzają zgrzebny materiał na swoje odzienie.
— Tak — odparł ten, którego nazwałem Alfą, ponieważ wtedy, w lesie, odezwał się do mnie jako pierwszy. — Przecięliśmy mu gardło ostrymi kamieniami i przytrzymaliśmy go, kiedy próbował się bronić. Umarł prawdziwą śmiercią.
— Ale dlaczego? — zapytałem po chwili. Gardło miałem suche jak zeszłoroczne liście.
— Dlaczego umarł prawdziwą śmiercią? — Alfa nadal nie przerywał pracy. — Bo wyciekła z niego cała krew i przestał oddychać.
— Nie, nie… Dlaczego go zabiliście?
Alfa milczał, natomiast Betty — która może jest, a może nie jest kobietą i partnerką Alfy — podniosła głowę i odparła po prostu:
— Żeby umarł.
— Ale dlaczego?
Otrzymałem kolejne odpowiedzi, które jednak ani trochę mnie nie oświeciły. Po trwającej dość długo rozmowie mogłem być pewien tylko jednego: że zabili go po to, by umarł, i że umarł dlatego, że go zabili.
— Na czym polega różnica miedzy śmiercią a prawdziwą śmiercią? — zapytałem wreszcie, zwątpiwszy zarówno w translatorskie umiejętności komlogu, jak i własne zmysły.
Trzeci Bikura, Del, wymamrotał coś, co komlog przetłumaczył jako:
— Twój towarzysz umarł prawdziwą śmiercią. Ty nie.
— Dlaczego nie? — parsknąłem, dając się ponieść narastającej we mnie od jakiegoś czasu wściekłości. — Dlaczego mnie nie zabiliście?
Cała trójka przerwała pracę i spojrzała na mnie.
— Ty nie możesz zostać zabity, bo nie możesz umrzeć — powiedział Alfa. — Nie możesz umrzeć, bo należysz do znaku krzyża i idziesz za krzyżem.
Nie mogłem pojąć, dlaczego ta przeklęta maszyna raz tłumaczy krzyż jako „krzyż”, a za chwilę już jako „krzyżokształt”. „Bo należysz do krzyżokształtu”.
Przez moje ciało przebiegł lodowaty dreszcz, potem zaś poczułem nieprzepartą ochotę, by wybuchnąć śmiechem. Czyżbym wpadł w ten schemat ze starych powieści przygodowych: prymitywne plemię wielbi białego „boga”, który przypadkiem znalazł się w ich dżungli, a potem, kiedy biedak zatnie się przy goleniu albo skręci nogę, składa go w ofierze, ośmielone tym niezbitym dowodem jego człowieczeństwa?
Byłoby to naprawdę zabawne, gdybym nie miał jeszcze tak świeżo w pamięci obrazu bladej twarzy Tuka i wielkiej rany ziejącej w jego gardle.
Sposób, w jaki reagowali na krzyż, świadczył jednoznacznie o tym, że natrafiłem na pozostałości chrześcijańskiej, a może nawet katolickiej kolonii, mimo iż komlog twierdzi uparcie, że w lądowniku, który czterysta lat temu rozbił się na tym płaskowyżu, znajdowali się jedynie neokerwino-marksiści, traktujący dawne religie z daleko idącą obojętnością, jeśli nie wręcz z wrogością.
Powinienem był pozostawić ten temat w spokoju, jako zbyt niebezpieczny, żeby go drążyć, lecz ciekawość okazała się silniejsza od rozsądku.
— Czy modlicie się do Jezusa?
Ich puste twarze stanowiły najlepszą odpowiedź.
— Chrystusa? — parłem twardo naprzód. — Jezusa Chrystusa? Należycie do Kościoła katolickiego?
Ani śladu zainteresowania.
— Jezus?… Maria?… Święty Piotr? Paweł? Święty Teilhard?…
Komlog wydawał jakieś dźwięki, ale oni nie zwracali na nie najmniejszej uwagi.
— Idziecie za krzyżem? — zapytałem wreszcie, rozpaczliwie próbując nawiązać nić porozumienia.
Wszyscy troje spojrzeli na mnie.
— Należymy do krzyżokształtu — powiedział Alfa.
Skinąłem głową, nic nie rozumiejąc.
Wieczorem zasnąłem na krótko tuż przed zachodem słońca; obudziły mnie dźwięki organowej muzyki Rozpadliny. Tutaj, na tarasach, słychać ją znacznie lepiej niż w lesie. Nawet nędzne chatynki zdają się brać udział w koncercie, gdyż wiatr ze świstem przeciska się przez szczeliny w ścianach, kołysze matami, które pełnią tu rolę drzwi, i ucieka w górę przez otwory kominowe.