Выбрать главу

Znacznie bardziej logiczna jest hipoteza, według której Bikurowie nie żyją ani dłużej, ani krócej od innych ludzi i normalnie mają dzieci, tyle tylko, że zabijają je, jeżeli akurat nie istnieje potrzeba uzupełnienia stanu osobowego plemienia. Przypuszczalnie zamiast likwidować nowo narodzone niemowlęta stosują abstynencję seksualną lub kontrolę urodzeń, aż do chwili kiedy spora grupa członków społeczności osiągnie zaawansowany wiek i dojdzie do wniosku, że przydałoby się trochę świeżej krwi. Niemal jednocześnie rodzi się wówczas duża liczba dzieci, co wyjaśniałoby, dlaczego niemal wszyscy są w podobnym wieku.

Ale kto uczy młodzież? Co dzieje się z rodzicami i starcami? Czyżby Bikurowie zapominali o podstawowych prawach rządzących ich „społeczeństwem” i sami zadawali sobie śmierć? Czy to właśnie jest „prawdziwa śmierć” — zlikwidowanie całego pokolenia? Czy Trzy Dwudziestki i Dziesiątka mordują ludzi zarówno u zarania, jak i u schyłku ich życia?

Takie spekulacje nie mają najmniejszego sensu. Coraz bardziej irytuje mnie moja nieumiejętność rozwiązywania problemów. Opracuj jakąś strategię, Paul, i trzymaj się jej. Rusz tę swoją leniwą, jezuicką dupę!

PROBLEM: W jaki sposób odróżnić płci?

ROZWIĄZANIE: Namowami lub podstępem skłonić kilku osobników, by poddali się badaniom medycznym. Wyjaśnić, skąd się wzięło tak silne tabu nagości i jaka jest rola seksu w ich życiu. Gdyby okazało się, że praktykują ścisłą wstrzemięźliwość seksualną, moja najnowsza teoria zyskałaby jednoznaczne potwierdzenie.

PROBLEM: Dlaczego mają obsesję na punkcie utrzymania liczebności grupy na poziomie siedemdziesięciu osób, czyli tylu, ile znajdowało się na pokładzie lądownika statku kolonizacyjnego?

ROZWIĄZANIE: Męcz ich tak długo, aż się dowiesz.

PROBLEM: Gdzie podziały się dzieci?

ROZWIĄZANIE: Pytaj i wtykaj nos wszędzie, gdzie się da, aż się dowiesz. Może jakiś związek z tym wszystkim mają wieczorne wycieczki do Rozpadliny. Kto wie, czy nie znalazłbyś tam żłobka… albo stosu drobnych kości.

PROBLEM: Czym jest cała ta heca z „należeniem do krzyżokształtu” i „drogą krzyża”, jeśli nie zniekształconym odbiciem religii pierwszych kolonistów?

ROZWIĄZANIE: Dowiedz się, sięgając do samych źródeł. Może ich codzienne wycieczki na dół mają jakieś znaczenie religijne?

PROBLEM: A co właściwie jest tam, na dole?

ROZWIĄZANIE: Zejdź i sprawdź.

Jeżeli będą trzymać się harmonogramu, jutro całą gromadą powinni pójść do lasu po żywność. Tym razem nie będę im towarzyszył.

Udam się w przeciwną stronę, w dół, po ścianie Rozpadliny.

105. dzień

0930.

Dzięki Ci, Panie, za to, żeś pozwolił zobaczyć mi to, co zobaczyłem.

Dzięki Ci, Panie, za to, żeś sprowadził mnie w to miejsce, abym mógł na własne oczy ujrzeć dowód Twojej obecności.

1125.

Edwardzie… Edwardzie!

Muszę wracać, żeby ci to pokazać. Żeby wam wszystkim pokazać!

Spakowałem już wszystko, czego będę potrzebował. Dyski i filmy schowałem do czegoś w rodzaju torby, którą utkałem z liści krzewów azbestowych. Mam żywność, wodę, prawie rozładowany maser, namiot i śpiwór.

Brakuje mi tylko ukradzionych odgromników.

Sądziłem, że może zabrali je Bikurowie. Przeszukałem wszystkie chaty, a nawet pobliski las, ale bez rezultatu. Zresztą nie mieliby z nich żadnego pożytku.

To bez znaczenia.

Wyruszę dzisiaj, jeśli mi się uda. Jeśli nie, spróbuję przy najbliższej nadarzającej się okazji.

Edwardzie! Mam wszystko tutaj, na filmach i dyskach.

1400.

Nie ma mowy o tym, żeby dziś przedostać się przez lasy ogniste. Gęsty dym zmusił mnie do zawrócenia jeszcze zanim dotarłem do aktywnej strefy.

W wiosce ponownie przejrzałem wszystkie zapisy holograficzne. Nie ma wątpliwości: cud wydarzył się naprawdę.

1530.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka wrócą lada chwila. Co będzie, jeśli się dowiedzą… jeśli patrząc na mnie domyślą się, że byłem tam?…

Mógłbym się ukryć.

Nie, nie ma potrzeby. Bóg nie przywiódł mnie tutaj i pozwolił zobaczyć to, co zobaczyłem, tylko po to, żeby zaraz potem kazać mi zginąć z rąk tych nieszczęsnych dzieci.

1615.

Bikurowie wrócili z lasu i pochowali się w chatach, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem.

Siedzę na progu chaty, na przemian uśmiecham się, śmieję się głośno i modlę. Wcześniej odprawiłem mszę świętą na samej krawędzi Rozpadliny i przyjąłem komunię. Tubylcy nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.

Kiedy uda mi się stąd odejść? Administrator Orlandi oraz Tuk twierdzili, że lasy ogniste wykazują pełną aktywność przez trzy tutejsze miesiące, czyli sto dwadzieścia dni, a potem przez dwa miesiące panuje względny spokój. Tuk i ja dotarliśmy tutaj osiemdziesiątego siódmego dnia…

Nie mogę czekać jeszcze sto dni z przekazaniem nowiny światu… Wszystkim światom.

Gdyby tak jakiś śmigacz odważył się przelecieć nad lasami ognistymi i zabrać mnie stąd! Może gdyby udało mi się przekazać wiadomość przez jeden z satelitów, które utrzymują łączność z plantacjami…

Wszystko jest możliwe. Nie minął jeszcze czas cudów.

2350.

Trzy Dwudziestki i Dziesiątka zeszli do Rozpadliny. Wszędzie dokoła rozlega się muzyka wieczornego wiatru.

Ach, jakże chciałbym teraz być z nimi tam, w dole…

Zrobię najlepszą rzecz, jaka mi pozostaje. Padnę na kolana tutaj, w pobliżu krawędzi i pogrążę się w modlitwie, podczas gdy planeta będzie nadal śpiewać hymn ku czci realnego, obecnego tu, niedaleko, Boga.

106. dzień

Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem przepiękny poranek. Niebo miało ciemnoturkusowy kolor, słońce zaś przypominało krwistoczerwony szlachetny kamień o ostrych krawędziach. Stałem przed chatą czekając, aż podniesie się mgła, małpiatki zakończą jazgotliwy koncert, a powietrze nieco się ogrzeje. Potem wróciłem do wnętrza i jeszcze raz przejrzałem filmy i dyski.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że wczoraj byłem tak podekscytowany, iż ani słowem nie wspomniałem, co właściwie znalazłem we wnętrzu Rozpadliny. Co prawda mam dyski, filmy i zapis w pamięci komlogu, ale przecież istnieje możliwość, że ktoś odnajdzie jedynie mój dziennik.

Wczoraj o 0730 zacząłem schodzić po ścianie przepaści. Wszyscy Bikurowie przebywali wówczas w lesie. Zadanie pozornie wydawało się łatwe — pnącza były tak splątane, że miejscami tworzyły niemal coś w rodzaju drabiny — ale kiedy zacząłem się po nich spuszczać, poczułem, jak serce tłucze mi się w piersi niczym przerażony gołąb. Znajdowałem się na samym szczycie pionowej, trzykilometrowej ściany, u której podnóża jeżyły się ostre skały i płynęła wzburzona rzeka. Starałem się trzymać co najmniej dwóch pnączy naraz i opuszczałem się w dół centymetr po centymetrze, uważając bardzo, żeby przypadkiem nie spojrzeć w rozwierającą się pode mną otchłań.

Pokonanie stu pięćdziesięciu metrów, na których przebycie Bikurom wystarczało dziesięć minut, zajęło mi prawie godzinę. Wreszcie dotarłem do sporego występu skalnego. Część pnączy zwisała w przepaść, większość jednak owijała się wokół niego, by potem wrócić do odległej o jakieś trzydzieści metrów ściany. Dostrzegłem kilka plecionych mostków, po których zapewne Bikurowie przemykali bez pomocy rąk. Wpełzłem na jeden z nich, chwytając się kurczowo wszystkiego, co nawinęło mi się pod rękę, i modląc się tak żarliwie, jak nie zdarzyło mi się chyba od dzieciństwa. Starałem się patrzeć tylko przed siebie, zupełnie jakbym mógł zapomnieć, iż te rozkołysane, trzeszczące pomosty wiszą nad wywołującą dreszcz grozy przepaścią.