— Już jesteśmy? — zapytał.
— W samym środku pieprzonego gówna — odparł Silenus, zwracając lornetkę Kassadowi. — Chodźmy na dół, żeby powitać panów żołnierzy.
Skład nowo przybyłej grupy nie wywarł na młodym poruczniku marines najmniejszego wrażenia, nawet kiedy włożył do czytnika kartę, którą Het Masteen otrzymał od dowódcy floty. Porucznik bez pośpiechu sprawdzał wizy, pozwalając pielgrzymom moknąć w gęstniejącym deszczu i od czasu do czasu rzucając jakąś arogancką uwagę, co jest typowe dla wszystkich maluczkich, którym nagle dano choćby najmniejszą cząstkę władzy. Dopiero kiedy dotarł do Fedmahna Kassada, podniósł głowę i wytrzeszczył oczy.
— Pułkownik Kassad! — wykrztusił ze zdumieniem.
— W stanie spoczynku — poinformował go Kassad.
— Bardzo mi przykro, panie pułkowniku… — bełkotał młody człowiek, pośpiesznie oddając wszystkim karty identyfikacyjne. — Nie miałem pojęcia, że pan jest tutaj… To znaczy… Kapitan powiedział, że… Mój wuj był z panem na Bressii, pułkowniku. Naprawdę bardzo mi przykro… Jeśli ja albo moi ludzie możemy coś dla pana zrobić…
— Spokojnie, poruczniku — powiedział Kassad. — Czy jest szansa na jakiś transport do miasta?
— Hmm… — Młody komandos wykonał ruch, jakby chciał potrzeć brodę, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ma na głowie hełm bojowy. — Owszem, panie pułkowniku. Problem polega tylko na tym, że tłum potrafi stać się bardzo agresywny, a w tym gównianym polu magnetycznym nasze EMV są zupełnie do du… Proszę o wybaczenie, pułkowniku. Właściwie drogą lądową przewozimy tylko towary, a najbliższy śmigacz ma wyruszyć z bazy dopiero o 2200, ale chętnie wpiszę pana i pańskich przyjaciół na…
— Chwileczkę — przerwał mu konsul. W odległości dziesięciu metrów od zmokniętej grupki wylądował obdrapany śmigacz ze złotym godłem Hegemonii na burcie. Z maszyny wysiadł wysoki, szczupły człowiek. — Theo! — wykrzyknął konsul.
Dwaj mężczyźni wyciągnęli ręce, jakby chcieli je sobie uścisnąć, ale w ostatniej chwili zmienili zamiar i rzucili się sobie w objęcia.
— Niech mnie licho! — wysapał wreszcie konsul. — Świetnie wyglądasz, Theo.
Była to prawda. Jego dawny zastępca nadrobił kilka lat, ale na jego szczupłej twarzy, nad którą sterczała strzecha ciemnorudych włosów, gościł wciąż ten sam chłopięcy uśmiech. Wszystkie niezamężne — oraz niektóre zamężne — kobiety pracujące w konsulacie uważały to zestawienie za bardzo interesujące. Pozostała także nieśmiałość, chyba jedyna słaba strona Theo Lane’a; było to widać po sposobie, w jaki co chwila poprawiał archaiczne okulary w rogowej oprawce.
— Miło znowu cię widzieć — powiedział.
Konsul odwrócił się, żeby przedstawić pozostałych członków grupy, lecz nagle znieruchomiał.
— Mój Boże, przecież ty teraz jesteś konsulem! Wybacz mi, Theo. Chwilami zupełnie przestaję myśleć.
Theo Lane uśmiechnął się i po raz kolejny poprawił szkła.
— Nic nie szkodzi — odparł. — Jeśli chodzi o ścisłość, to od paru miesięcy nie jestem już konsulem, tylko generalnym gubernatorem. Rada Planety wystąpiła wreszcie z prośbą o przyznanie pełnego statusu kolonialnego. Prośba została spełniona. Witajcie na najmłodszej planecie Hegemonii.
Konsul przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w swego dawnego podwładnego, po czym jeszcze raz wziął go w objęcia.
— Gratuluję, Wasza Ekscelencjo!
Theo zerknął w niebo.
— Wkrótce rozpada się na dobre. Wskakujcie do śmigacza, to podrzucę was do miasta. — Generalny gubernator przeniósł wzrok na młodego komandosa. — Poruczniku…
Oficer wyprężył się jak struna.
— Tak, panie gubernatorze?
— Czy mógłby pan polecić swoim ludziom, żeby wyładowali bagaże naszych gości? Chcielibyśmy jak najprędzej schować się przed deszczem.
Śmigacz leciał na południe nad autostradą, utrzymując stałą wysokość sześćdziesięciu metrów. Konsul siedział z przodu, obok pilota, pozostali rozsiedli się w wygodnych fotelach w tylnej części kabiny. Martin Silenus i ojciec Hoyt chyba spali, dziecko Weintrauba zaś przestało płakać i zajęło się butelką ze sztucznie zsyntetyzowanym matczynym mlekiem.
— Wiele się zmieniło — zauważył konsul, spoglądając w dół przez mokrą szybę.
Na zboczach wzgórz po obu stronach trzykilometrowej autostrady tłoczyły się tysiące namiotów, szałasów i skleconych byle jak bud. W blasku płonących tu i ówdzie ognisk widać było poruszających się niemrawo ludzi. Wzdłuż samej drogi biegło wysokie ogrodzenie, autostrada zaś została znacznie poszerzona. W obu kierunkach podążały nią kolumny wielkich ciężarówek i poduszkowców — w zdecydowanej większości wojskowych, sądząc po maskujących barwach i nieaktywnych tarczach polimerowych. Z przodu światła Keats sięgały znacznie dalej w górę i dół rzeki, a także wspinały się na okoliczne wzniesienia.
— Trzy miliony — powiedział Theo, jakby czytając w myślach byłego szefa. — Trzy miliony ludzi, i codziennie przybywa ich coraz więcej.
Konsul spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Kiedy stąd wyjeżdżałem, na całej planecie było tylko cztery i pół miliona!
— I nadal tyle jest — odparł generalny gubernator. — Tyle tylko że każdy z nich chce dostać się do Keats, wsiąść na statek i odlecieć najdalej, jak tylko można. Niektórzy czekają na transmiter materii, ale większość wątpi, czy urządzenie powstanie na czas. Boją się.
— Intruzów?
— Ich też, ale przede wszystkim Chyżwara.
Konsul odsunął twarz od chłodnej szyby.
— A więc przeszedł na południową stronę Gór Cugielnych?
Theo roześmiał się, lecz w jego głosie nie było ani trochę wesołości.
— On jest już wszędzie. Albo oni. Sporo ludzi wierzy, że mamy do czynienia z więcej niż jednym. Zabija na wszystkich trzech kontynentach, z wyjątkiem samego Keats, fragmentów wybrzeża Grzywy i kilku dużych miast, takich jak Endymion.
— Ile ofiar? — zapytał konsul, choć właściwie nie chciał tego wiedzieć.
— Co najmniej dwadzieścia tysięcy zabitych lub zaginionych. Jest też mnóstwo rannych, ale to nie może być jego sprawka, prawda? — Znowu zarechotał ponuro. — Chyżwar nie zadaje ran, on zabija… Ludzie w panice strzelają do siebie nawzajem, spadają ze schodów, wyskakują z okien albo tratują się podczas ucieczki. Gówniana sprawa.
W ciągu jedenastu lat, jakie konsul przepracował z Theo Lane’em, nigdy nie zdarzyło mu się usłyszeć od młodego człowieka nawet najlżejszego przekleństwa.
— A co z Armią? Czy to dzięki niej Chyżwar nie pojawia się w większych miastach?
Theo pokręcił głową.
— Armia interesuje się wyłącznie tym, żeby nie dopuścić do rozruchów. Co prawda marines udają, że pilnują lądowiska i portu morskiego w Port Romance, ale nigdy nie przedsięwzięli żadnej akcji przeciwko Chyżwarowi. Czekają na Intruzów.
— PSS?
Już zadając to pytanie, konsul był niemal pewien, że słabo wyszkolone Planetarne Siły Samoobrony nie mogły okazać się zbytnio przydatne. Theo parsknął pogardliwie, potwierdzając jego przypuszczenia.
— Co najmniej osiem tysięcy spośród ofiar Chyżwara to członkowie Sił. Generał Braxton poprowadził Trzecią Kompanię w góry, żeby, jak to określił: „dopaść potwora w jego leżu”, i nikt już nie słyszał ani o Braxtonie, ani o jego oddziale.
— Chyba żartujesz? — Wystarczyło jednak spojrzeć na twarz gubernatora, aby zrozumieć, że o żadnych żartach nie może być mowy. — Na litość boską, w takim razie w jaki sposób znalazłeś czas, żeby przylecieć po nas na lądowisko?