— Dziś rano rozmawiałem z A. Bettikiem — powiedział Weintraub. Miał na myśli androida, który zjawił się po nich u „Cycerona”. — Ta łajba ma niezłą historię.
Martin Silenus podszedł do kredensu, nalał sobie soku pomidorowego, dodał nieco płynu z płaskiej flaszeczki, z którą nie rozstawał się ani na chwilę, po czym powiedział:
— Na pewno niejedno widziała. Te przeklęte relingi były polerowane ludzkimi rękami, po schodach i pokładzie biegały bose stopy, sufity są poczerniałe od dymu, a materace ubite przez pokolenia marynarzy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby miało się okazać, że liczy sobie kilkaset lat. Najbardziej podobają mi się wszystkie te rokokowe ozdóbki. Zwróciliście uwagę, że jeszcze czuć zapach drzewa sandałowego? Możliwe, że zbudowano ją na Starej Ziemi.
— Masz całkowitą słuszność — odparł Sol Weintraub. Rachela spała przytulona do jego piersi, wydmuchując bąbelki śliny. — Znajdujemy się na dzielnym statku „Benares”, zwodowanym na Starej Ziemi w mieście o tej samej nazwie.
— Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie takiego miasta — odezwał się konsul.
Brawne Lamia podniosła głowę znad resztek śniadania.
— Benares, znane też jako Varanasi albo Gandhipur, w Wolnych Stanach Indii. Po trzeciej wojnie japońsko-chińskiej weszło w skład Drugiej Wspólnoty Azjatyckiej. Całkowicie zniszczone w wyniku ograniczonej wymiany uderzeń jądrowych między Indiami a postradzieckimi republikami muzułmańskimi.
— Rzeczywiście — potwierdził Weintraub. — „Benares” zbudowano na długo przed Wielką Pomyłką. Zdaje się, że w połowie dwudziestego wieku. A. Bettik twierdzi, że właściwie jest to jednostka lewitacyjna…
— A generatory? — przerwał mu pułkownik Kassad.
— Są na miejscu. Obok głównego salonu na najniższym pokładzie. Podłoga salonu jest wykonana z księżycowego kryształu. Nie ma co, miło byłoby unosić się teraz na wysokości dwóch tysięcy metrów… Ale to tylko marzenia.
— Benares… — mruknął z rozmarzeniem Martin Silenus i przesunął pieszczotliwie ręką po poczerniałym relingu. — Okradziono mnie tam kiedyś.
Brawne Lamia gwałtownie odstawiła kubek z kawą.
— Człowieku, chcesz nam wmówić, że masz tyle lat, żeby pamiętać Starą Ziemię? Chyba uważasz nas za idiotów!
Martin Silenus uśmiechnął się promieniście.
— Moje drogie dziecko, niczego nie chcę ci wmówić. Pomyślałem sobie tylko, że byłoby z pożytkiem dla nas wszystkich, gdybyśmy wymienili informacje o miejscach, w których albo kradliśmy, albo też padliśmy ofiarami kradzieży. Ponieważ masz nad nami tę niezasłużoną przewagę, że jesteś córką senatora, nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, iż twoja lista będzie znacznie bardziej szacowna… i dłuższa.
Lamia otworzyła już usta, żeby coś odpowiedzieć, ale ściągnęła tylko brwi i nie odezwała się ani słowem.
— Ciekawe, w jaki sposób ten statek dotarł na Hyperiona? — mruknął Lenar Hoyt. — I po co było ściągać barkę lewitacyjna na planetę, gdzie nie można jej wykorzystać?
— Można — poprawił go pułkownik Kassad. — Hyperion ma przecież słabe pole magnetyczne. Tyle że trudno byłoby mieć do niej całkowite zaufanie.
Kapłan uniósł brwi na znak, że dla niego to jedno i to samo.
— Hej! — wykrzyknął nagle poeta, oparty wygodnie o reling. — Jesteśmy w komplecie!
— I co z tego? — zapytała Brawne Lamia. Za każdym razem, kiedy zwracała się do Silenusa, jej usta przypominały wąską kreskę.
— To, że czas na kolejną historyjkę.
— Chyba ustaliliśmy, że będziemy je opowiadać zawsze po obiedzie? — zauważył Het Masteen.
Martin Silenus wzruszył ramionami.
— Po śniadaniu czy po obiedzie, co za pieprzona różnica? Akurat tak się składa, że nikogo nie brakuje, a zdaje się, że podróż do Grobowców zajmie nam mniej niż tydzień, prawda?
Konsul policzył szybko w pamięci: jeszcze niecałe dwa dni rzeką, niespełna dwa dni przez Trawiaste Morze (albo nawet jeszcze mniej, jeśli trafią na sprzyjające wiatry), z pewnością najwyżej jeden dzień przez góry.
— Rzeczywiście — odparł. — Najwyżej sześć dni.
— A więc nie traćmy czasu, bo nie ma żadnej gwarancji, że Chyżwar nie wpadnie z krótką wizytą, zanim zapukamy do jego drzwi. Jeżeli te opowiastki mają w jakiś sposób zwiększyć nasze szanse na przeżycie, to byłoby dobrze, żebyśmy je wszystkie usłyszeli, zanim pierwsi z nas zostaną przerobieni na pulpety przez tę ruchomą maszynkę do mielenia mięsa, do której tak nam spieszno.
— Jesteś odrażający — stwierdziła Brawne Lamia.
— Najdroższa, dokładnie to samo wyszeptałaś mi do ucha minionej nocy, tuż po swoim drugim orgazmie — odparł z uśmiechem poeta.
Lamia odwróciła się od niego, natomiast ojciec Hoyt odchrząknął i zapytał pośpiesznie:
— Czyja teraz kolej?
Odpowiedziało mu milczenie.
— Moja — odezwał się wreszcie Fedmahn Kassad, sięgnął do kieszeni białej tuniki i wydobył z niej skrawek papieru z dużą cyfrą 2.
— Miałbyś coś przeciwko temu, żeby zacząć już teraz? — zapytał Sol Weintraub.
Kassad uśmiechnął się lekko.
— Żywiłem złudną nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, ale skoro tak się nie stało, to wolę mieć to jak najprędzej za sobą.
— Hej! — wykrzyknął Silenus. — Ten człowiek sypie cytatami z przedhegiryjskiej literatury!
— Szekspir? — zainteresował się ojciec Hoyt.
— Nie — odparł poeta. — Lerner i pieprzony Lowe. Neil i jebany Simon. Hamel i chrzaniony Posten.
— Pułkowniku — przemówił oficjalnym tonem Sol Weintraub — mamy piękną pogodę, nikt z nas nigdzie się nie śpieszy, więc bylibyśmy ci niezmiernie wdzięczni, gdybyś zechciał opowiedzieć nam o przyczynach, które sprowadziły cię na Hyperiona i kazały wziąć udział w ostatniej pielgrzymce do Chyżwara.
Kassad skinął głową. Robiło się coraz cieplej, baldachim trzepotał w podmuchach wiatru, pokład skrzypiał, a barka lewitacyjna „Benares” płynęła mozolnie pod prąd, z każdą chwilą coraz bardziej zbliżając się do gór, trawiastych równin i Chyżwara.
Opowieść Żołnierza
O wojennych kochankach
Kobietę, której później szukał przez całe życie, Fedmahn Kassad spotkał po raz pierwszy podczas bitwy pod Agincourt.
Był wilgotny, chłodny ranek pod koniec października A.D. 1415. Kassad został obsadzony w roli łucznika w armii Henryka V, króla Anglii. Angielskie wojska wylądowały na francuskiej ziemi czternastego sierpnia, a od ósmego października znajdowały się w odwrocie, ustępując przed znacznie silniejszymi Francuzami. Henryk przekonał swoją Radę Wojenną, że jego armia zdoła pierwsza dotrzeć do Calais, gdzie wreszcie znów będzie mogła czuć się zupełnie bezpieczna. Pomylił się. Teraz, o świcie dwudziestego piątego października, siedem tysięcy angielskich żołnierzy — głównie łuczników — stanęło na błotnistym polu twarzą w twarz z dwudziestoma ośmioma tysiącami Francuzów.
Kassad trząsł się z zimna, odczuwał paskudne mdłości, był potwornie zmęczony i przerażony. Już od tygodnia angielscy żołnierze odżywiali się niemal wyłącznie zbieranymi pośpiesznie owocami runa leśnego, w związku z czym niemal wszyscy cierpieli na biegunkę. Temperatura wynosiła około dziesięciu stopni Celsjusza, minioną noc zaś Kassad spędził na mokrej, zimnej ziemi, bezskutecznie usiłując zasnąć. Zdumiewał go niesamowity realizm sytuacji — Sieć Historyczno-Taktyczna Szkoły Dowodzenia na Olympusie tak się miała do popularnych symulatorów, jak hologramy do pierwszych dagerotypów. Fizyczne doznania były tak rzeczywiste, tak prawdziwe, że Kassad w najmniejszym stopniu nie życzył sobie odnieść żadnych ran. Zbyt wiele nasłuchał się opowieści o kadetach, którzy doznali poważnych obrażeń podczas symulowanych ćwiczeń, a nawet o takich, których wyciągnięto martwych z kabin.