Przez większą część poranka nic się nie działo; Kassad, wraz z pozostałymi łucznikami ustawionymi na prawym skrzydle wojsk Henryka, przyglądał się znacznie liczniejszym francuskim oddziałom stojącym po drugiej stronie szerokiego mniej więcej na kilometr pola. Nagle zatrzepotały proporce, piętnastowieczni odpowiednicy sierżantów wydali rozkazy i Anglicy ruszyli naprzód nierówną, siedmiusetmetrową linią, w której spore grupy łuczników były oddzielone od siebie znacznie mniejszymi skupiskami zbrojnych. Armia Henryka nie miała kawalerii, a nieliczni jeźdźcy, których Kassad mógł dostrzec, zgromadzili się wokół króla, jakieś trzysta metrów bliżej środka linii, lub dokoła księcia Yorku, niedaleko Kassada, na prawym skrzydle. Skupiska te skojarzyły mu się z ruchomymi punktami dowodzenia Armii/ląd, tyle tylko że zamiast anten komunikatorów wznosiły się nad nimi różnobarwne sztandary i proporce. Wspaniały cel dla artylerii, pomyślał Kassad, ale zaraz potem przypomniał sobie, że akurat tego czynnika można było jeszcze nie brać pod uwagę.
Francuzi, w przeciwieństwie do Anglików, mieli mnóstwo koni. Na każdym skrzydle znajdowało się co najmniej sześciuset jezdnych, tyle samo też czekało w pogotowiu za pierwszą linią wojsk. Kassad nie lubił koni. Naturalnie oglądał wcześniej zdjęcia i hologramy, ale po raz pierwszy spotkał te zwierzęta dopiero teraz i przekonał się, że ich rozmiary, zapach, a także tętent kopyt działają na niego dość demobilizująco — szczególnie jeśli przeklęte czworonogi były całe zakute w stal i niosły na grzbietach ciężkozbrojnych ludzi z czterometrowymi kopiami.
Anglicy zatrzymali się jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów od linii francuskich wojsk. W ciągu minionego tygodnia Kassad zdążył się przekonać, że jest to odległość skutecznego strzału z łuku, ale wiedział także, iż będzie musiał włożyć w napięcie cięciwy maksimum sił, co zapewne skończy się ponownym wywichnięciem ramienia w stawie barkowym.
Francuzi krzyczeli coś głośno — prawdopodobnie zasypywali nieprzyjaciela obelgami. Kassad położył na ziemi swoje długie strzały, wraz z innymi łucznikami postąpił trzy kroki naprzód i zajął się wbijaniem w miękki grunt solidnych, naostrzonych na obu końcach kijów. Kiedy zaraz po sforsowaniu Sommy otrzymali rozkaz, aby znaleźć odpowiednie drzewa i przygotować te ponad półtorametrowe kije, Kassad zastanawiał się, do czego będą im przydatne. Teraz już wiedział.
Co trzeci łucznik miał drewniany młot. Za pomocą tego narzędzia kolejno wbijali kije w ziemię, pochylając je wyraźnie w stronę wrogiej armii. Uporawszy się z tym zadaniem, Kassad ponownie naostrzył koniec tyki, która teraz sięgała mu niemal do piersi, po czym cofnął się na poprzednie miejsce, za wyrosłą niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, najeżoną ostrymi grotami barierę, by tam zaczekać na atak Francuzów.
Atak nie nastąpił.
Kassad czekał, nieruchomy jak posąg, w lekkim rozkroku, z łukiem w garści i czterdziestoma ośmioma strzałami rozłożonymi starannie u stóp.
Francuzi nadal nie atakowali.
Deszcz ustał, zerwał się natomiast przenikliwy wiatr. Kassad rozgrzał się trochę krótkim marszem i wbijaniem ostrych tyk, ale teraz znowu zaczął trząść się z zimna. Słychać było jedynie metaliczne pobrzękiwanie zbroi, od czasu do czasu jakąś rzuconą półgłosem uwagę albo nerwowy śmiech, a także głuchy łomot końskich kopyt dobiegający od strony przegrupowujących się oddziałów francuskiej kawalerii. Atak w dalszym ciągu nie następował.
— Pieprzę to! — mruknął siwy żołnierz stojący kilka metrów od Kassada. — Te dranie mogą tak sterczeć do wieczora. Ruszmy się wreszcie, bo jak nie, to szlag mnie trafi!
Kassad skinął głową. Nie miał pojęcia, czy słyszy i rozumie średniowieczną angielszczyznę, czy też łucznik posługuje się zwykłym standardem. Nie wiedział także, czy siwowłosy żołnierz jest kadetem, instruktorem, czy jedynie wytworem symulatora. Serce waliło mu jak młotem, a ręce pociły się bez żadnego widocznego powodu. Ukradkiem wytarł je o ubranie.
Zupełnie jakby król Henryk posłuchał rady starego wojaka, proporce powędrowały w górę, sztandary załopotały na wietrze, dowódcy wydali rozkaz, angielscy łucznicy zaś jak jeden mąż założyli strzały, napięli cięciwy i zwolnili je na komendę.
Sześć tysięcy metrowych, zakończonych ostrymi grotami strzał poszybowało w górę, na chwilę zawisło trzydzieści metrów nad ziemią, po czym spadło na Francuzów.
Najpierw rozległo się przeraźliwe rżenie koni, potem zaś odgłos, który mógłby powstać, gdyby dziesięć tysięcy niedorozwiniętych dzieci zaczęło naraz walić w blaszane garnki; to francuscy rycerze nastawili hełmy i pochylili się nieco w kulbakach, tak by strzały uderzyły w ich zbroje pod możliwie jak najmniejszym kątem i ześlizgnęły się nieszkodliwie po stalowych napierśnikach i kolczugach. Kassad zdawał sobie doskonale sprawę, iż z militarnego punktu widzenia nieprzyjaciel nie poniósł niemal żadnych strat, choć z pewnością stanowiło to niewielką pociechę dla kilku lub kilkunastu piechurów, którzy osunęli się bez życia na ziemię, przebici spadającymi niczym groźny deszcz strzałami, oraz dla paru oszalałych z bólu koni, które rżały rozpaczliwie, stając dęba i miotając się w popłochu, co skutecznie niweczyło wysiłki jeźdźców, usiłujących wyrwać długie drzewca z ich grzbietów i boków.
Francuzi nadal nie atakowali.
Znowu wydano rozkazy. Kassad podniósł łuk, założył strzałę, napiął cięciwę, zwolnił ją. I jeszcze raz. I jeszcze. Co dziesięć sekund na niebie pojawiała się najeżona ostrymi grotami chmura, aż wreszcie Kassadowi zaczął doskwierać narastający ból w ramieniu poddawanym powtarzającej się w regularnych odstępach czasu torturze. Nie czuł ani gniewu, ani uniesienia; po prostu wykonywał swoją pracę. Ramię bolało go nieznośnie. Strzały znowu poszybowały w górę. Po wystrzeleniu piętnastej usłyszał jakąś wrzawę, ale sięgnął po kolejną strzałę, naciągnął cięciwę i dopiero wtedy spojrzał przed siebie.
Francuzi ruszyli do ataku.
Kassad nigdy do tej pory nie był świadkiem ataku kawalerii i widok tysiąca dwustu opancerzonych koni pędzących prosto na niego wywołał pewne odruchowe reakcje, o jakie Fedmahn nigdy by siebie nie podejrzewał. Szarża trwała nie dłużej niż czterdzieści sekund, a mimo to przekonał się, iż w tak krótkim czasie może mu zupełnie zaschnąć w ustach, mogą pojawić się problemy z oddychaniem, jądra zaś potrafią całkowicie schować się do wnętrza ciała. Gdyby pozostała część Kassada wiedziała o jakiejś równie bezpiecznej kryjówce, z pewnością byłaby skłonna z niej skorzystać.
Nie miał jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
Łucznicy wystrzelili jeszcze pięć salw w kierunku pędzących jeźdźców, zdążyli oddać po jednym strzale każdy na własną rękę, po czym cofnęli się o pięć kroków.
Okazało się, że konie są stanowczo zbyt inteligentne, aby dobrowolnie nadziać się na sterczące z ziemi zaostrzone kije, nawet jeżeli dosiadający ich ludzie czynią wszystko, aby je do tego zmusić. Druga i trzecia fala nie zdołały jednak zatrzymać się tak szybko jak pierwsza, w wyniku czego rozpętało się prawdziwe piekło: kwiczące konie i wrzeszczący jeźdźcy utworzyli na ziemi wielkie kłębowisko, Kassad zaś, także krzycząc co tchu w piersi, miotał się niczym w ukropie, doskakując do każdego nieprzyjaciela, jaki znalazł się w pobliżu, by zadać mu cios drewnianym młotem lub wbić długi nóż między szczeliny w zbroi. Bardzo szybko, we trójkę — on, siwowłosy weteran i jeszcze jeden młody łucznik, który zaraz na początku walki stracił nakrycie głowy — utworzyli coś w rodzaju niezwykle sprawnej maszyny do zabijania, mordującej w okamgnieniu każdego rycerza, który miał pecha zostać wyrzucony z siodła. Najpierw Kassad uderzał młotem, zwalając nieszczęśnika z nóg, w chwilę potem zaś wszyscy trzej rzucali się na niego z nożami.