Tylko jeden rycerz zdołał dźwignąć się na nogi, by stawić im czoło. Wyciągnął miecz, podniósł przyłbicę i wezwał wroga, aby stanął z nim do uczciwej walki. Stary wyga i młody żołnierz natychmiast doskoczyli do niego z obu stron jak wilki, Kassad natomiast sięgnął po łuk i z odległości dziesięciu kroków wpakował strzałę w lewe oko rycerza.
Bitwa toczyła się dalej w tym samym śmiertelno-komicznym rytmie, jaki towarzyszył wszystkim bitwom na Starej Ziemi od czasów pierwszych potyczek na kamienie i maczugi. W ostatniej chwili przed zmasowanym uderzeniem dziesięciu tysięcy francuskich piechurów kawaleria zdołała cofnąć się i odsunąć na skrzydła, jednak zamieszanie, jakie przy okazji powstało, znacznie osłabiło impet ataku, a zanim Francuzom udało się odzyskać inicjatywę, angielscy rycerze odepchnęli ich na odległość wysuniętych kopii. Pozwoliło to kilku tysiącom łuczników, w tym także Kassadowi, zasypać zdezorientowanego przeciwnika gradem strzał.
Nie był to jednak koniec bitwy, a może nawet nie jej przełomowy moment. Nikt właściwie nie wie, kiedy ów moment nastąpił, gdyż — jak to się zwykle dzieje z wszystkimi przełomowymi chwilami — zniknął w gmatwaninie tysięcy indywidualnych potyczek, w których człowieka od człowieka dzieliła jedynie broń ściskana w garści. Walka trwała jeszcze ponad trzy godziny, stanowiąc zbitkę powtarzanych z niewielkimi zmianami działań — głównie nieefektywnych pchnięć i nieporadnych zasłon — oraz mnóstwa mniej chwalebnych wydarzeń, z których najbardziej godnym potępienia był rozkaz Henryka, aby wybić wszystkich jeńców, zamiast gromadzić ich na tyłach, skąd angielskiej armii groziło kolejne niebezpieczeństwo. Jednak heroldzi i historycy zgodzili się później co do tego, iż rozstrzygnięcie nastąpiło w zamieszaniu, które poprzedziło pierwszy atak francuskiej piechoty. Francuzi ginęli tysiącami. Angielskie panowanie nad tą częścią kontynentu miało trwać jeszcze jakiś czas. Dni chwały dzielnych rycerzy, wyżej ceniących honor niż życie, minęły bezpowrotnie, wepchnięte do trumny historii przez parę tysięcy obszarpanych chłopów uzbrojonych w długie łuki. Największą zniewagę dla poległych francuskich szlachciców — naturalnie jeśli założymy, że trupa można jeszcze czymkolwiek znieważyć — stanowił fakt, iż angielscy łucznicy byli nie tylko prostakami, ludźmi z gminu, analfabetami i tępakami, ale zostali wcieleni siłą do wojska. Byli żołdakami walczącymi za nędzną zapłatę, i można było powiedzieć o nich wszystko, tylko nie to, że w swoim postępowaniu kierują się jakimiś wyższymi pobudkami.
Między innymi tego właśnie powinien był się dowiedzieć Kassad podczas treningu w symulatorze. Nie dowiedział się jednak niczego, gdyż całą uwagę poświęcił spotkaniu, które miało odmienić jego życie.
Francuski rycerz przekoziołkował przez głowę padającego konia, natychmiast zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki w kierunku pobliskiego lasu, zanim jeszcze przebrzmiał łoskot jego upadku. Kassad pognał za nim. Mniej więcej w połowie drogi uświadomił sobie, że jest sam; ani siwowłosy weteran, ani młody łucznik nie podążyli za nim. Nieważne. Adrenalina i żądza krwi nie pozwalały zajmować się takimi głupstwami.
Człowiek, który przed chwilą spadł z galopującego konia, a w dodatku miał na sobie co najmniej sześćdziesiąt kilogramów zbroi dość wyraźnie utrudniającej ruchy, powinien stanowić łatwą zdobycz. Rycerz zerknął przez ramię, ujrzał Kassada pędzącego z drewnianym młotem w dłoni i obłędem w oku, po czym włączył wyższy bieg i dopadł pierwszych drzew z przewagą piętnastu metrów nad prześladowcą.
Dopiero głęboko w lesie Kassad zatrzymał się, ciężko dysząc oparł na młocie i spróbował zastanowić się nad sytuacją. Odgłosy dobiegające z pola bitwy znacznie przycichły, częściowo z powodu znacznej odległości, a częściowo dlatego, że tłumiły je krzewy i drzewa. Z niemal zupełnie nagich gałęzi kapały jeszcze krople niedawnego deszczu, na ziemi rozpościerał się gruby dywan liści, między drzewami zaś tu i ówdzie rosły kępy jeżyn. Ślady uciekającego rycerza były początkowo doskonale widoczne, teraz jednak, wśród plątaniny ścieżek wydeptanych przez zwierzynę i połamanych przez wiatr gałęzi, stały się niemal niezauważalne.
Kassad ruszył powoli naprzód, wytężając słuch, żeby błyskawicznie zareagować na każdy dźwięk głośniejszy od jego sapania i szaleńczego łomotu serca. Przez głowę przemknęła mu niewyraźna myśl, że z taktycznego punktu widzenia popełnia chyba poważny błąd; przecież rycerz był w pełnej zbroi, a w dodatku miał miecz. Lada chwila mógł otrząsnąć się z paniki, zawstydzić z powodu pochopnej ucieczki i przypomnieć sobie wszystko, czego nauczył się podczas długich lat wojaczki. Kassad też potrafił się bić. Zerknął niepewnie na swoją koszulę i skórzaną kamizelkę. W dłoniach dzierżył młot, za pasem zaś miał nóż o długim ostrzu. Przeszkolono go w posługiwaniu się wysokoenergetyczną bronią o zasięgu od kilku metrów do kilku tysięcy kilometrów. Znakomicie radził sobie z granatami plazmowymi, ogłuszaczami, laserowymi strzelbami, bezodrzutową bronią przeznaczoną do walki w zerowej grawitacji, paralizatorami i promiennikami. Niedawno posiadł także umiejętność strzelania z długiego, średniowiecznego łuku. Niestety, tak się niefortunnie składało, że akurat w tej chwili nie miał przy sobie żadnego z tych przedmiotów, nie wyłączając łuku.
— O kurwa… — mruknął.
Rycerz wypadł z gęstwiny niczym rozwścieczony niedźwiedź i zatoczył mieczem śmiercionośne półkole, prawdopodobnie zamierzając rozpłatać Kassada na dwoje. Zaskoczony kadet usiłował jednocześnie odskoczyć i podnieść młot, lecz nie udało mu się do końca osiągnąć żadnego z tych celów. Miecz Francuza wytrącił mu ciężki młot z ręki, a tępy koniec ostrza przeciął kamizelkę, koszulę i skórę.
Kassad wrzasnął z bólu i strachu. Zatoczył się do tyłu, usiłując wyszarpnąć nóż zza pasa, zawadził lewą nogą o złamaną gałąź, po czym runął jak długi na wznak. Rycerz nie zwlekając rzucił się w ślad za nim, ścinając mieczem gałęzie, a nawet mniejsze drzewka, jak nieco zbyt dużą maczetą. Zanim wyrąbał sobie drogę, Kassad stał już w rozkroku i ściskał w dłoni nóż, lecz dwudziestopięciocentymetrowe ostrze niewiele mogło zdziałać przeciwko stalowej zbroi — chyba że jej właściciel nie byłby w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Niestety, sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Kassad doskonale zdawał sobie sprawę, że nigdy nie uda mu się przedostać z życiem do wnętrza kręgu wyznaczonego zasięgiem miecza. Szansy mógł szukać jedynie w ucieczce, ale pień wielkiego drzewa, który czuł za sobą, oraz zaczynający się niewiele dalej gwałtowny spadek terenu całkowicie eliminowały to rozwiązanie. Nie miał najmniejszej ochoty otrzymać ciosu w plecy, a tym bardziej z dołu, co by z pewnością nastąpiło, gdyby przyszło mu do głowy wspinać się na drzewo. Zastanowiwszy się nieco nad tym problemem, doszedł do wniosku, że wolałby nie otrzymać ciosu z żadnej strony.