Nie dalej, niż metr od niego jakiś pająk o tułowiu wielkości piłki futbolowej i niezliczonych, wymachujących dziko nogach, usiłował wcisnąć się w szczelinę, która pojawiła się w ścianie pomieszczenia. Jego niesłychanie giętkie odnóża zdawały się odpychać wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Potem pająk obrócił się i Kassad zobaczył, że jest to głowa kobiety, z którą jeszcze przed chwilą rozmawiał. Jej długie włosy przesunęły się po twarzy pułkownika, a potem szczelina rozszerzyła się i głowa zniknęła.
W chwili kiedy Kassad zdołał jakoś dźwignąć się na nogi, ustał ruch obrotowy statku, w związku z czym przestały obowiązywać pojęcia „góra” i „dół”. Jedynie huraganowe wiatry szalały z nie zmienioną siłą. Kassad ruszył pod prąd, czepiając się, czego tylko się dało. Metalowa tacka uderzyła go tuż pod okiem; jakiś trup z nabiegłymi krwią oczami o mało nie popchnął go z powrotem w kierunku ściany. Hermetyczne drzwi bezskutecznie próbowały się zamknąć, ale uniemożliwiały im to leżące w progu zwłoki komandosa w skafandrze. Kassad przetoczył się do korytarza, który biegł wzdłuż ramienia łączącego oddział z głównym kadłubem statku, i pociągnął zwłoki za sobą. Drzwi natychmiast się zatrzasnęły, ale po tej ich stronie wcale nie pozostało więcej powietrza niż po tamtej. Jeszcze niedawno przeraźliwie głośny ryk syren alarmowych stał się prawie niesłyszalny.
Kassad krzyczał co sił w płucach, starając się wyrównać ciśnienie między wnętrzem swojego organizmu a otoczeniem. W powłoce stupięćdziesięciometrowego ramienia też znajdowały się jakieś nieszczelności, gdyż on i martwy komandos przesuwali się w kierunku kadłuba, obijając się o ściany w ponurej parodii powolnego walca.
Kassad potrzebował dwudziestu sekund na rozpięcie skafandra, a minuty na to, by wydobyć z niego zwłoki i zająć ich miejsce. Komandos był o co najmniej dziesięć centymetrów niższy od niego, co powodowało, że skafander boleśnie uciskał Kassada w ramionach, biodrach i kolanach, a hełm napierał na czoło niczym jakieś obite miękką wyściółką imadło. Wizjer był zachlapany od wewnątrz krwią i strzępami białej, galaretowatej substancji. Odłamek, który zabił żołnierza, pozostawił otwór wlotowy i wylotowy, ale skafander zdołał się już jakoś uszczelnić. Większość lampek kontrolnych jarzyła się jednak groźną czerwienią i nie sposób było uzyskać informacji na temat stanu poszczególnych układów.
Kassad włączył radio; nic, nawet żadnego szumu. Wsadził w gniazdko końcówkę komlogu: to samo. Nagle statek zatoczył się jak pijany, metalową konstrukcją wstrząsnęła nowa seria wybuchów, Kassad zaś rąbnął w ścianę korytarza. Ułamek sekundy później tuż obok niego, niczym jakiś podekscytowany morski anemon, przemknęła jedna ze skrzyń ładunkowych, ciągnąc za sobą wijące się dziko, pourywane kable. W skrzyni znajdowały się zmasakrowane ciała, podobnie jak na spiralnych schodach biegnących w kierunku głównego kadłuba. Kassad odepchnął się od ściany, przeleciał jak pocisk kilkanaście metrów dzielących go od końca korytarza i przekonał się, że co prawda wszystkie drzwi są szczelnie zamknięte, podobnie jak przypominająca źrenicę śluza, ale za to w samym kadłubie znajdują się dziury tak wielkie, że przez niektóre z nich mógłby przejechać nawet pociąg towarowy.
Statek ponownie się zatoczył, po czym zaczął wywijać przedziwne łamańce, co spowodowało, że na Kassada — oraz na wszystko, co znajdowało się wewnątrz wraku — poczęły oddziaływać nowe siły Coriolisa. Pułkownik zdołał chwycić jakąś wystającą belkę i po kilku nieudanych próbach przedostał się wreszcie do wnętrza głównego kadłuba „Merricka”. Kiedy się tam rozejrzał, o mało nie parsknął śmiechem. Ktokolwiek wziął na cel stary statek szpitalny, przyłożył się solidnie do roboty. Najpierw wszystkie grodzie hermetyczne zostały pogruchotane, ściany działowe przestały istnieć, na koniec zaś nieprzyjaciel oddał jedną, jedyną salwę do zdemolowanego wraka, uzyskując to, co weterani Armii/kosmos nazywali czasem „efektem pustego kanistra”. Podobny rezultat można także uzyskać, wrzucając granat do zatłoczonego szczurzego labiryntu.
Światło przedostawało się do środka przez tysiące dziur, tu i ówdzie nabierając niezwykłych barw, jeśli jakiś jego promień trafił na obłok pyłu, zakrzepniętej krwi lub poszarpanych tkanek. Z miejsca, w którym zawisł, Kassad mógł dostrzec co najmniej dwadzieścia nagich, zmasakrowanych ciał, poruszających się w zerowym ciążeniu ze złudnym wdziękiem topielców. Większość zwłok utworzyła własne mikrosystemy planetarne, złożone z zamarzniętej krwi i strzępów ciał. Niektóre z nich wpatrywały się w Kassada groteskowo wielkimi, rozdętymi pod wpływem nagłej dekompresji oczami, zdając się przywoływać go do siebie płynnymi ruchami ramion.
Pułkownik przedarł się przez rumowisko do głównego szybu, który prowadził kiedyś do stanowiska dowodzenia. Nigdzie nie dostrzegł żadnej broni — wyglądało na to, że jedynie komandos, po którym odziedziczył skafander, zdążył zareagować na trafienie — ale wiedział, że powinien znaleźć mnóstwo broni w głównej kwaterze marines, mieszczącej się na rufie okrętu.
Zatrzymał się przy roztrzaskanej grodzi hermetycznej i wybałuszył oczy. Tym razem nie miał ochoty na śmiech. Za grodzią nie było szybu, nie było rufy, nie było statku. Nieprzyjaciel przeciął starą szpitalną jednostkę na pół równie łatwo, jak Beowulf oderwał ramię Grendelowi. Za ostatnią, rozbitą grodzią zaczynał się otwarty kosmos. W odległości kilku kilometrów Kassad dostrzegł potrzaskane fragmenty „Merricka”, obracające się dostojnie w blasku pobliskiego słońca. Zielono-lazurowa planeta znajdowała się tak blisko, że Kassad odruchowo zmrużył oczy i przywarł mocniej do stalowej futryny. Na jego oczach zza ogromnego globu wyłoniła się mikroskopijna gwiazdka, rozbłysła rubinowo laserowym światłem i w tym samym ułamku sekundy strzęp wypatroszonego statku unoszący się w przestrzeni jakieś pół kilometra od Kassada eksplodował jak granat, posyłając we wszystkie strony kęsy nadtopionego metalu, zamarznięte obłoki lotnych substancji i ciemne, podłużne przedmioty — ciała, uświadomił sobie z opóźnieniem pułkownik.
Kassad cofnął się w głąb wraku i zastanowił nad sytuacją. Skafander mógł wytrzymać jeszcze najwyżej godzinę — już teraz powietrze ledwo nadawało się do oddychania, a regenerator z każdą chwilą działał coraz gorzej. Jak do tej pory, nie udało się Kassadowi nigdzie dostrzec żadnego nie rozhermetyzowanego pomieszczenia; zresztą nawet gdyby je znalazł, to co z tego? Nie wiedział, czy planeta nad nim to Hyperion, czy może Ogród, ale jednego był całkowicie pewien: na żadnej z nich nie stacjonowały oddziały Armii. Nie ulegało dla niego także wątpliwości, że żaden dowódca sił samoobrony nie będzie próbował stawić czoła wojennemu okrętowi Intruzów. Może minąć wiele dni, zanim ktokolwiek odważy się pojawić na orbicie, aby poszukać ewentualnych rozbitków. Całkiem możliwe, że do tego czasu resztki statku szpitalnego wejdą w atmosferę i runą ku powierzchni planety niczym gigantyczne, płonące meteory. Tubylcy zapewne nie będą tym zachwyceni, ale po namyśle z pewnością dojdą do wniosku, iż lepiej poszukać sobie schronienia przed kawałkiem spadającego nieba, niż narazić się na gniew Intruzów. Jeżeli planeta dysponuje jakimś prymitywnym systemem obrony orbitalnej albo naziemnymi bateriami o pozaatmosferycznym zasięgu, należy się spodziewać, że ludzie decydujący o ich użyciu prędzej otworzą ogień do szczątków rozbitego statku niż do jednostki Intruzów.