Bohaterowie holofilmów, które oglądał w dzieciństwie, nigdy nie mieli kłopotów z obsługą śmigaczy, statków kosmicznych i w ogóle wszelkich, nawet najdziwniejszych pojazdów. Kassad odbył przeszkolenie na lądowych transporterach, czołgach i samobieżnych wyrzutniach pocisków plazmowych, a w razie nagłej potrzeby dałby sobie radę nawet z pilotowaniem niewielkiej jednostki desantowej lub transportowca. Gdyby — zakładając, że coś takiego w ogóle jest możliwe — znalazł się zupełnie sam na pokładzie okrętu bojowego Armii/kosmos, który wymknął się spod kontroli, z pewnością udałoby mu się porozumieć z głównym komputerem lub nadać sygnał alarmowy przez radio albo komunikator. Jednak teraz, siedząc w fotelu pilota na statku Intruzów, nie miał najmniejszego pojęcia, od czego zacząć.
To znaczy, niezupełnie. Bez trudu rozpoznał urządzenia służące do zdalnego sterowania zewnętrznymi wysięgnikami, a gdyby miał jeszcze jakieś dwie lub trzy godziny, z pewnością domyśliłby się przeznaczenia wielu innych przyrządów. Problem polegał na tym, że nie miał tyle czasu. Kamera dziobowa pokazała trzy sylwetki, które odłączyły się od wraku i poszybowały w kierunku kałamarnicy, nad konsoletą komunikatora zaś pojawił się holowizyjny obraz głowy dowódcy Intruzów. W słuchawkach Kassada rozbrzmiały wściekłe wrzaski.
Przed oczami gromadziły mu się kropelki potu, które następnie odrywały się od skóry i wędrowały po wnętrzu hełmu, najchętniej gromadząc się przy szybie wizjera. Odgonił je najlepiej, jak mógł, po czym wpatrzył się z natężeniem w przyrządy sterownicze statku. Jeżeli reagowały na głos albo miały wbudowane jakieś specjalne zabezpieczenia, wtedy nic już mu nie pomoże. Pomyślał o tym na sekundę przed zastrzeleniem pilota, ale był pozbawiony możliwości manewru, gdyż nie istniał żaden sposób, w jaki mógłby zmusić Intruza do posłuszeństwa. Zrobiłem to, co należało, pomyślał Kassad, i dotknął kilku wyglądających najbardziej obiecująco przycisków.
Silnik ożył, a kałamarnica zaczęła szarpać się jak ryba na uwięzi, miotając we wszystkie strony przypiętym do fotela Kassadem.
— Cholera! — zaklął pułkownik. Był to jego pierwsze wypowiedziane na głos słowo, od chwili kiedy zapytał kobietę w lekarskim uniformie, gdzie znajduje się statek. Z najwyższym trudem dosięgnął urządzeń sterujących manipulatorami, które przytrzymywały jednostkę Intruzów przy wraku. Udało mu się zwolnić cztery z sześciu uchwytów; piąte ramię złamało się w połowie długości, szóste natomiast oderwało fragment kadłuba „Merricka”.
Kałamarnica poszybowała w przestrzeń. Kamery pokazały, jak dwie postaci w skafandrach mijają statek w sporej odległości, trzecia zaś w ostatniej chwili złapała tę samą antenę, która wcześniej ocaliła Kassada. Pułkownik zorientował się już mniej więcej w usytuowaniu najważniejszych instrumentów sterujących lotem, więc w pośpiechu zaczął dotykać kolejnych przycisków. Nad jego głową zapłonęło silne światło, holowizyjne połączenie z dowódcą dużego statku zostało przerwane, łódź wykonała gwałtowny manewr stanowiący połączenie skrętu, obrotu i pętli. Siła odśrodkowa była tak wielka, że uczepiony anteny Intruz oderwał się jak dojrzały owoc i poleciał w pustkę, ostrzeliwując zawzięcie kałamarnicę.
Łódź kontynuowała karkołomne ewolucje, a Kassad walczył o to, by nie stracić przytomności. Migały niezliczone lampki alarmowe, a wtórowały im brzęczyki, syreny i podawane głosem informacje. Pułkownik wdusił kilka przycisków, uznał, że osiągnął sukces i odprężył się w fotelu, tylko po to jednak, aby zaraz potem poczuć, jak jakieś potworne siły usiłują rozerwać go na dwie części, ciągnąc w przeciwne strony.
Obraz, który pojawił się na krótko na jednym z monitorów, upewnił go, że oddala się od bojowego okrętu Intruzów. To dobrze. Nie ulegało wątpliwości, że tamci mogli zniszczyć go w każdej chwili, i z pewnością uczyniliby to, gdyby skierował się w ich stronę. Kassad nie wiedział, czy łódź abordażowa ma jakieś uzbrojenie — osobiście mocno wątpił, by na jej pokładzie znajdowało się cokolwiek poza bronią osobistą załogi — ale doskonale zdawał sobie sprawę, iż żaden dowódca okrętu nie pozwoliłby zbliżyć się jednostce, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wymknęła się spod kontroli. Poza tym należało się spodziewać, że Intruzi wiedzą już o tym, iż kałamarnica została uprowadzona przez nieprzyjaciela. Pułkownik wcale nie byłby zdziwiony — to znaczy, byłby zawiedziony, ale nie zaskoczony — gdyby lada sekunda przestał istnieć, tymczasem jednak liczył na to, że nieprzyjaciel okaże się zainfekowany dwiema typowo ludzki cechami: ciekawością oraz pragnieniem zemsty.
Stres, o czym doskonale wiedział, mógł okazać się silniejszy od ciekawości, lecz w paramilitarnej, półfeudalnej kulturze Intruzów chęć zemsty powinna odgrywać niebagatelną rolę. Pułkownik Fedmahn Kassad nie mógł już im w żaden sposób zaszkodzić, a w dodatku miał zerowe szanse na ucieczkę, w związku z czym wydawał się wprost idealnym kandydatem do zajęcia miejsca na stole sekcyjnym, a później na metalowym rusztowaniu, gdzie mógłby być do woli przesłuchiwany.
Miał nadzieję, że wróg myśli właśnie w ten sposób.
Spojrzał na czołowe ekrany, zmarszczył brwi, po czym rozluźnił pasy na tyle, aby popatrzeć w okienko nad głową. Kałamarnica nadal wyczyniała przedziwne łamańce, ale znacznie wolniej niż do tej pory. Planeta z kolei była dużo bliżej — jedna półkula wypełniała całkowicie okienko obserwacyjne — lecz nie miał pojęcia, jaka odległość dzieli go jeszcze od atmosfery. Wskazania przyrządów kontrolnych niewiele mu mówiły. Mógł jedynie domyślać się, jaką osiągnął prędkość po oderwaniu się od wraku i z jaką szybkością wtargnie w atmosferę planety. Znajdując się jeszcze w stercie poszarpanego metalu, która niedawno była statkiem szpitalnym „Merrick”, oszacował, że trafienie nastąpiło w chwili, kiedy jednostka weszła na parkingową orbitę wokół planety, skąd następnie miała wysłać lądowniki. Zazwyczaj czyniono to od pięciuset do sześciuset kilometrów nad powierzchnią.
Kassad chciał otrzeć pot z twarzy, ale wielka rękawica zatrzymała się na wizjerze hełmu. Zupełnie zapomniał, że ma go na głowie. Był bardzo zmęczony. Do licha, przecież zaledwie kilka godzin temu znajdował się w hibernacji, a jeszcze parę tygodni wcześniej był martwy jak trup!
Ciekawe, czy ta zielono-lazurowa planeta to Hyperion, czy Ogród. Z tego, co pułkownikowi obiło się o uszy, wynikało, że Ogród jest znacznie gęściej zaludniony i już wkrótce ma otrzymać status kolonii. Wypadało więc mieć nadzieję, że to właśnie Ogród.
Od okrętu Intruzów odłączyły się trzy kolejne łodzie abordażowe. Kassad przez chwilę widział je bardzo dokładnie, a potem znalazły się poza zasięgiem rufowej kamery. Postukał w przyciski sterujące ciągiem silnika, a kiedy odniósł wrażenie, że łódź podąża nieco szybciej ku rosnącej z minuty na minutę planecie, opadł na fotel i już tylko czekał.
Nie miał nic innego do roboty.
Kałamarnica weszła w atmosferę, zanim dogoniły ją trzy łodzie abordażowe. Jednostki pościgowe z pewnością były uzbrojone, ale tego, kto kierował ich poczynaniami, musiała drążyć niesłychana ciekawość. Albo rozpierała go niesłychana wściekłość.
Kałamarnica z całą pewnością nie miała aerodynamicznego kształtu. Jak większość jednostek służących do przemieszczania się między większymi statkami, znajdującymi się w próżni, mogła co prawda od czasu do czasu zahaczyć o atmosferę, ale byłaby skazana na zagładę, jeśliby wpadła zbyt głęboko w studnię grawitacyjną. W kabinie zrobiło się czerwono od światełek alarmowych, ze słuchawek zaczął dobiegać jednostajny szum zakłóceń, a Kassad pomyślał markotnie, że chyba jednak nie wybrał najrozsądniejszego rozwiązania.