W najwyższej warstwie atmosfery łódź nieco ustabilizowała lot. Kassad gorączkowo poszukiwał urządzeń sterujących, obserwując jednocześnie kątem oka wypełniony zakłóceniami ekran, na którym jedna ze ścigających jednostek włączyła nagle silniki hamujące. Efekt był taki sam jak podczas skoków spadochronowych, kiedy jeden skoczek obserwuje drugiego, który wcześniej szarpnął za sznurek; pułkownik odniósł wrażenie, że łódź Intruzów gwałtownie wzbija się w górę.
Jednak Kassad miał w tej chwili inne zmartwienia — przede wszystkim nadal nie wiedział, gdzie są układy sterujące lotem w atmosferze i nie mógł znaleźć włączników silników hamujących. Każda jednostka Armii/kosmos była wyposażona w takie urządzenia, może nie tyle z jakiejś realnej potrzeby, co w związku z tradycją sięgającą niemal osiemset lat wstecz; w tamtych czasach podróże kosmiczne były raczej krótkimi wycieczkami tuż nad atmosferę. Prawdopodobieństwo, że któryś z używanych obecnie pojazdów kosmicznych będzie musiał kiedykolwiek lądować na powierzchni planety, równało się niemal zeru, ale zadawnione lęki nie dają się łatwo wykorzenić — zwłaszcza jeśli wpisano je w nie nowelizowane od wielu dziesięcioleci regulaminy.
Tak przynajmniej głosiła teoria, co jednak w niczym nie zmieniało faktu, że mały stateczek koziołkował i szarpał jak szalony, jednocześnie rozgrzewając się coraz bardziej. Kassad odpiął pasy i częściowo popełzł, a częściowo poleciał na tył kałamarnicy, nie bardzo wiedząc, czego właściwie tam szuka. Przyczepnych silników? Spadochronu? Skrzydeł?
W części przeznaczonej dla żołnierzy znajdowało się jednak tylko ciało pilota oraz kilka niedużych szafek. Pułkownik przekopał się błyskawicznie przez ich zawartość, ale bez rezultatu.
Trzymając się oburącz metalowego uchwytu słyszał wyraźnie, jak kadłub kałamarnicy zaczyna się powoli rozpadać. Należało pogodzić się z faktem, że Intruzi nie uznali za stosowne tracić czasu i pieniędzy na wyposażanie swoich łodzi abordażowych w skomplikowane urządzenia, które najprawdopodobniej i tak nigdy nie zostałyby użyte. I słusznie. Niemal całe życie spędzali przecież w czarnej międzygwiezdnej pustce. Ze słuchawek Kassada zaczął dobiegać przeraźliwy wizg powietrza uciekającego na zewnątrz przez szybko poszerzające się pęknięcia w tylnej części kadłuba. Kassad wzruszył ramionami. Cóż, zaryzykował o jeden raz za dużo.
Łódź zatrzęsła się gwałtownie, rozległ się donośny huk i manipulatory oderwały się od kadłuba. Zwłoki pilota zostały nagle wyssane jak mrówka, która nieopatrznie znalazła się w pobliżu rury odkurzacza. Kassad przywarł kurczowo do uchwytu, z braku lepszego zajęcia wpatrując się przez całą długość stateczku w przyrządy sterownicze w kabinie pilotów. Dopiero teraz zauważył, że w gruncie rzeczy są zachwycająco archaiczne, jakby przeniesione z któregoś z pierwszych pojazdów kosmicznych. Kadłub rozpadał się coraz szybciej, a jego fragmenty przelatywały za okienkami obserwacyjnymi niby rozżarzone kęsy lawy. Kassad zamknął oczy, usiłując przypomnieć sobie fragmenty wykładów ze Szkoły Dowodzenia, podczas których zaznajamiano kadetów z konstrukcją zabytkowych jednostek. Kałamarnica zaczęła wirować wokół własnej osi. Hałas stał się nie do wytrzymania.
— Na Allacha! — wykrzyknął nagle Kassad (po raz pierwszy od dzieciństwa) i począł co sił w nogach i rękach pełznąć w kierunku kokpitu. Chwilami odnosił wrażenie, że wspina się po pionowej ścianie. W niedługi czas potem rzeczywiście wspinał się po pionowej ścianie, gdyż statek ustabilizował lot i pędził rufą w dół na spotkanie planety. Pułkownik walczył z trzykrotnym przeciążeniem, zdając sobie sprawę, że najmniejszy błąd oznacza upadek i połamanie wszystkich kości. Ryk dartego powietrza był tak potężny, że Kassad prawie nie słyszał własnych myśli. Część ładunkowa płonęła za jego plecami.
Wspinając się na fotel miał wrażenie, jakby pokonywał nawis skalny z co najmniej dwoma ludźmi na ramionach. Za duże rękawice wcale nie ułatwiały mu zadania. W pewnej chwili zawisł na rękach nad wypełnioną ogniem przepaścią, ale wtedy statek nagle przekoziołkował i pułkownik został dosłownie wtłoczony w fotel pilota. Wszystkie ekrany były martwe. Okienko obserwacyjne żarzyło się upiorną czerwienią. Kassad z najwyższym trudem pochylił się do przodu, o mało nie stracił przytomności, a kiedy jako tako przyszedł do siebie, zaczął macać na oślep pod fotelem. Nic. Chociaż… Jakiś uchwyt? Tak, słodki Jezu i Allachu! Zupełnie jak w starych książkach!
Zaczął się ostateczny rozpad statku. Okienko roztopiło się, zachlapując wnętrze kabiny oraz skafander i hełm Kassada kroplami gęstej, płomieniście czerwonej cieczy. Śmierdział rozgrzany plastik. Kałamarnica wykonała kilka raptownych podskoków, Kassad rozpaczliwie ściągnął pasy, najmocniej jak mógł, tak że niemal wdusiły go w fotel, po czym sięgnął w dół, ku uchwytowi… za daleko… jest… pociągnij!
Za późno. Z ogłuszającym hukiem kałamarnica rozpadła się na tysiące części. Kassad poczuł straszliwie silne szarpnięcie i poszybował gdzieś w górę, w samo serce płomieni.
Dopiero sekundę lub dwie później uświadomił sobie, że otacza go generowane przez fotel pole siłowe. Ogień zatrzymywał się kilka centymetrów od jego twarzy.
Wystrzeliły mikroładunki wybuchowe, odrywając fotel wraz z przypiętym do niego pilotem od płonącego wraku, pole siłowe odgrodziło Kassada od nacierającego od dołu powietrza, a na piersi usiadł mu niewidzialny, lecz niesamowicie ciężki olbrzym, by razem z nim odbyć liczącą niemal osiem tysięcy kilometrów podróż.
Kassad zdołał otworzyć oczy tylko jeden, jedyny raz. Przekonał się, że leży zwinięty w kłębek, ciągnąc za sobą ognisty, kilkunastokilometrowy ogon, po czym z ulgą opuścił powieki. Nie dostrzegł ani śladu spadochronu albo czegoś, co mogłoby pełnić jego rolę, ale to nie miało żadnego znaczenia. I tak nie byłby w stanie wyciągnąć ręki czy choćby poruszyć palcem.
Olbrzym wyraźnie przybrał na wadze.
Pułkownik podejrzewał, że część jego hełmu uległa chyba stopieniu albo została uszkodzona w jakiś inny sposób, gdyż ryk powietrza był nie do opisania. To także nie miało żadnego znaczenia.
Zacisnął mocniej powieki. Znakomita okazja, żeby uciąć sobie drzemkę.
Otworzywszy oczy ujrzał pochyloną nad sobą kobietę. Przez chwilę myślał, że to ona, a zaraz potem przekonał się, że tak jest w istocie. Dotknęła chłodnymi palcami jego policzka.
— Czy ja nie żyję? — szepnął Kassad.
— Nie.
Miała ciepły, niski głos i mówiła z leciutkim akcentem, którego jednak w tej chwili nie mógł umiejscowić. Słyszał ją po raz pierwszy.
— Ty… jesteś naprawdę?
— Tak.
Kassad westchnął i rozejrzał się dokoła. Był nagi, leżał pod cienkim przykryciem pośrodku obszernego, pogrążonego w półmroku pomieszczenia. W górze, przez dziury w częściowo zniszczonym dachu, świeciły gwiazdy. Podniósł rękę, żeby dotknąć ramienia kobiety. Jej włosy tworzyły nad nim gęsty, czarny obłok. Miała na sobie luźny strój z cienkiego materiału; nawet w słabym blasku gwiazd widział zarys ciała. Poczuł jej zapach — mieszankę delikatnej woni mydła i skóry, którą tak dobrze pamiętał z poprzednich spotkań.
— Na pewno chcesz mi zadać wiele pytań — szepnęła, kiedy Kassad rozpiął złotą klamrę, która spinała jej szatę. Cienki materiał bezszelestnie spłynął na podłogę. Kobieta nie miała nic pod spodem. W górze widać było wyraźnie wstęgę Drogi Mlecznej.