Tymczasem moje życie ograniczało się do Bramy Niebios i trwającej bez przerwy walki o przetrwanie. Niebo zawsze przypominało żółtobrązowy, łuszczący się sufit, który wisiał zaledwie kilka metrów nad dachem mojej nędznej chaty, w każdej chwili grożąc zawaleniem. Sama chata, chociaż, jak powiedziałem, nędzna, była urządzona nawet dość wygodnie: stół do jedzenia, wyro do spania i pieprzenia, dziura do szczania i srania, i okno do bezmyślnego patrzenia. Moje otoczenie niczym nie różniło się od mego słownictwa.
Więzienie zawsze stanowiło znakomite miejsce dla pisarzy, gdyż za jednym zamachem neutralizowało zgubny wpływ dwóch demonów: ruchu i zmienności sytuacji. Brama Niebios nie stanowiła wyjątku; moje ciało należało do Atmosferycznego Protektoratu, jednak mój umysł — a raczej to, co z niego pozostało — był już tylko mój.
Na Starej Ziemi tworzyłem poezję za pomocą podłączonego do komlogu procesora myśli, leżąc w wygodnym fotelu, unosząc się w swoim EMV nad pięknymi zatokami i o spokojnej wodzie lub przechadzając się w tę i z powrotem po cienistych altanach. Powiedziałem już, jak mało warte były pokraczne efekty moich twórczych wysiłków. Na Bramie Niebios przekonałem się, jak silne działanie stymulujące wywiera wysiłek fizyczny, szczególnie taki, od którego w każdej chwili może złamać się kręgosłup, popękać skóra lub krew uderzyć do mózgu. Dopóki jednak praca jest nie dość że uciążliwa, ale także monotonna, umysł nie tylko może wznieść się w wyższe, bardziej eteryczne rejony, ale czyni to zawsze, kiedy znajdzie ku temu sposobność.
Tak więc, wydobywając szlam z mulistego dna kanału lub pełzając wśród stalaktytów i stalagmitów utworzonych z martwych ciał bakterii, których zadanie polegało na uzdatnianiu tutejszej atmosfery, stałem się prawdziwym poetą.
Brakowało mi tylko słów.
William Gass, najwyżej ceniony dwudziestowieczny pisarz, powiedział w jednym z wywiadów: „Słowa są najważniejsze. Mają własny rozum”.
Zgadza się. Jest to prawda równie oczywista i łatwo dostrzegalna jak każda idea, jaka kiedykolwiek rzuciła cień na wejście do mrocznej jaskini naszej percepcji. Ale słowa są także zdradzieckimi pułapkami, czyhającymi na każdy, nawet najmniejszy błąd. Słowa kierują nasze myślenie na kręte ścieżki ułudy, a fakt, że większość życia spędzamy w zamkach, które z nich właśnie wybudowaliśmy, dowodzi ponad wszelką wątpliwość, iż brakuje nam obiektywizmu, bez którego nie sposób dostrzec ogromnych zniekształceń rzeczywistości powodowanych przez język. Przykład: chiński piktogram oznaczający „uczciwość” jest dwuczęściowym symbolem przedstawiającym człowieka stojącego obok jego słowa. Jak na razie, wszystko w porządku. Czy jednak w podobny sposób dałoby się oddać słowo „jednorodność”? Albo „ojczyzna”? Albo „postęp”? Albo „demokracja”? Albo „piękno”? A jednak, mimo że obracamy się wśród tworzonych przez nas samych złudzeń, stajemy się bogami.
Pewien filozof i matematyk nazwiskiem Russell, który żył i umarł w tym samym stuleciu co Gass, napisał kiedyś: „Język służy nie tylko do wyrażania myśli, ale także do urzeczywistniania tych myśli, które bez niego nigdy nie mogłyby zaistnieć”. Na tym właśnie polega twórczy geniusz ludzkości: jej szczytowymi osiągnięciami nie są wcale udogodnienia cywilizacyjne ani mordercze rodzaje broni, które mogą to wszystko spopielić, lecz słowa zapładniające nowe koncepcje niczym plemniki jajo. Można się nawet zastanawiać, czy przypadkiem syjamski duet słowo-myśl nie stanowi jedynego wkładu ludzkości w tak zwany rozwój tego poplątanego wszechświata. (Owszem, nasze DNA także jest jedyne i niepowtarzalne, ale to samo o swoim DNA mogłaby powiedzieć na przykład salamandra. Owszem, wytwarzamy artefakty, ale podobnie czyni wiele innych stworzeń, od bobrów poczynając, na wielkich mrówkach kończąc — ich kopce widzieliśmy niedawno na brzegu. Owszem, tkamy rzeczywistość z matematycznej przędzy, ale w otaczającym nas świecie aż roi się od arytmetyki. Wystarczy narysować koło, a już wyskakuje z niego p. Wystarczy odkryć nowy układ słoneczny, a już pojawiają się równania Tycho Brahe’a. Powiedzcie mi jednak, gdzie w całym kosmosie znajdziecie choćby jedno, jedyne słowo?) Trafiliśmy nawet na ślady innych rozumnych istot — latający mieszkańcy Jowisza II, budowniczowie labiryntów, telepaci z Hebronu, Skoczkowie z Durulisa, twórcy Grobowców Czasu, wreszcie sam Chyżwar — lecz nie na ich język, nie na słowa, którymi się posługiwali.
Poeta John Keats napisał do przyjaciela nazwiskiem Bailey: „Nic nie jest dla mnie pewne, z wyjątkiem świętości uczuć przechowywanych w sercu i prawdy, jaką pozwala dojrzeć wyobraźnia. To, co wyobraźnia postrzega jako piękno, musi bowiem być prawdą, bez względu na to, czy istniało wcześniej, czy też nie”.
Chiński poeta George Wu, który zginął w Ostatniej Wojnie Chińsko-Japońskiej mniej więcej trzysta lat przed hegirą, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, kiedy zapisywał w komlogu: „Poeci są dla rzeczywistości kimś w rodzaju szalonych akuszerek: nie widzą tego, co jest, ani tego, co będzie, jedynie to, co — ich zdaniem — być musi”. Później, na ostatnim dysku, jaki przesłał swej ukochanej na tydzień przed śmiercią, dodał: „Słowa to tylko kule w bandolierze prawdy, snajperami zaś są poeci”.
Jak wiecie, na początku było Słowo. A Słowo stało się ciałem utkanym z naszego wszechświata. Tylko poeta jest w stanie go rozszerzyć i znaleźć skróty prowadzące do innych rzeczywistości, tak jak napęd Hawkinga pozwolił znaleźć skróty pod barierami Einsteinowskiej czasoprzestrzeni.
Uświadomiłem sobie, że po to, by zostać poetą — prawdziwym poetą — trzeba najpierw stać się awatarą całej ludzkości. Okrywając się płaszczem poety, biorę na barki krzyż Syna Człowieczego i czuję skurcze porodowe, szarpiące trzewiami Matki Ziemi.
Stając się poetą, staję się Bogiem.
Próbowałem wytłumaczyć to moim przyjaciołom z Bramy Niebios.
— Sikać, gówno — powiedziałem. — Dupa matkojebca, cholera gówno cholera! Cipa. Siusiu cipa. Cholera!
Potrząsnęli głowami, uśmiechnęli się i poszli sobie. Wielcy poeci rzadko kiedy znajdują zrozumienie za życia.
Z żółtobrązowych chmur lał się strumieniami kwaśny deszcz, a ja brodziłem po pas w błocie i usuwałem błyskawicznie mnożące się glony z wylotów kanałów ściekowych miasta. Stary Fleja zginął w wypadku podczas drugiego roku mojego pobytu na Bramie Niebios, kiedy pracowaliśmy przy budowie przedłużenia Głównego Kanału do Środkowej Niziny Błotnej. Skoczył przed spychacz, żeby ocalić samotną różę siarczaną, a wtedy mokra ziemia obsunęła mu się pod stopami i ześlizgnął się prosto pod lemiesz. Wkrótce potem Kiti wyszła za mąż. Od czasu do czasu dawała jeszcze dupy robotnikom, ale widywałem ją coraz rzadziej, a wreszcie dowiedziałem się, że umarła przy porodzie wkrótce po wielkim tsunami, które zrównało z powierzchnią ziemi Błotne Miasto. Wciąż pisałem wiersze.