Jak to jest, możecie zapytać, że ktoś pisze wiersze, mimo iż całe jego słownictwo składa się z dziewięciu wyrazów zachowanych jakimś cudem w prawej półkuli mózgu?
Odpowiedź brzmi tak, że ja w ogóle nie używałem słów. Słowa są w poezji rzeczą wtórną. Najważniejsza jest prawda. Miałem do czynienia z Ding an sich, tworem ukrytym zazwyczaj głęboko w cieniu, tworzyłem śmiałe koncepcje, budowałem przenośnie i porównania w taki sam sposób, jak inżynier wznosiłby drapacz chmur: najpierw stalowy szkielet, a dopiero dużo później, na samym końcu, szklane, plastikowe i aluminiowe ściany.
A potem… Potem słowa zaczęły powracać. Ludzki mózg wykazuje niesamowitą zdolność adaptacji. To, co zginęło w lewej półkuli, odnalazło się w prawej, zdobywając powoli coraz to nowe obszary, zupełnie jak pionierzy, którzy wędrują ostrożnie za szalejącym pożarem; co prawda ogień niszczy wszystkie rośliny, jakie rosły na prerii, ale za to użyźnia glebę. Słowa i całe zwroty wyłaniały się stopniowo z otchłani, nad którą do tej pory balansowałem, niczym imiona towarzyszy zabaw z dzieciństwa. Za dnia harowałem na bagnistych polach, wieczorem zaś siadałem przy koślawym stole i przy blasku syczącej lampki olejnej pisałem Pieśni. Mark Twain powiedział kiedyś, że różnica między „właściwym słowem” a „częściowo właściwym słowem” jest taka sama jak między „prawdziwymi pieniędzmi” a „częściowo prawdziwymi pieniędzmi”. Miał rację, ale nie do końca. Podczas długich miesięcy, jakie spędziłem na Bramie Niebios, tworząc swoje Pieśni, przekonałem się wielokrotnie, że różnica między znalezieniem właściwego słowa a zaakceptowaniem częściowo właściwego sprowadza się do różnicy między trafieniem przez piorun a obserwowaniem burzy z bezpiecznej odległości.
Pieśni przybywało z każdym dniem. Pisałem je na rozłażących się płachtach uzyskiwanych z wielokrotnie przetworzonych włókien wodorostów, które pełniły funkcję papieru toaletowego, za pomocą taniego plastikowego pióra, kupionego w kantynie. W miarę jak odzyskiwałem coraz więcej słów, musiałem intensywniej zastanawiać się nad odpowiednią formą. Przywoławszy z pamięci nauki don Baltazara, spróbowałem najpierw szlachetnego w swej stateczności, epickiego wersu Miltona. Potem, kiedy już poczułem się nieco pewniej, dodałem nieco romantycznej zmysłowości Byrona, doprawionej Keatsowską starannością stylu, wymieszałem to wszystko z błyskotliwym cynizmem Yeatsa, a dla poprawienia aromatu przyprawiłem szczyptą mrocznej, scholastycznej arogancji Pounda. Następnie dochodziły kolejno: kontrolowana wyobraźnia Eliota, plastyczność opisów Dylana Thomasa, przeczucie zbliżającej się zagłady Delmore’a Schwartza, umiłowanie niesamowitości Steve’a Tema, niewinność Salmuda Brevy’ego, zamiłowanie Datona do karkołomnych igraszek z rymami, charakterystyczne dla Wu umiłowanie tego, co fizyczne i dotykalne, a wreszcie beztroskie rozbawienie Edmonda Ki Ferrery.
Jak łatwo się domyślić, na koniec wylałem precz tę miksturę i napisałem Pieśni po swojemu.
Gdyby nie Unk, miejscowy osiłek, prawdopodobnie po dziś dzień tkwiłbym na Bramie Niebios, za dnia kopiąc kanały, wieczorem zaś tworząc kolejne księgi Pieśni.
Miałem akurat wolny dzień i szedłem z jedynym egzemplarzem mego dzieła do biblioteki, która mieściła się w siedzibie kompanii, żeby uzyskać odpowiedzi na kilka gnębiących mnie pytań, kiedy z bocznej uliczki wyłonił się Unk w towarzystwie dwóch kolesiów i zażądał natychmiastowego uregulowania haraczu za kolejny miesiąc. Na Bramie Niebios nie używaliśmy kart uniwersalnych i za wszystko płaciliśmy albo firmowymi kuponami, albo nielegalnymi markami. Nie miałem ani jednych, ani drugich. Unk zażyczył sobie obejrzeć zawartość mojej plastikowej torby, a ja bez zastanowienia odmówiłem. Był to poważny błąd. Gdybym pokazał mu rękopis, prawdopodobnie poszarpałby go trochę i wdeptał w błoto, po czym spuściłby mi niezbyt tęgie lanie, grożąc, że następnym razem nie wykpię się tak tanim kosztem. Moja odmowa jednak rozjuszyła go do tego stopnia, że do spółki z tamtymi dwoma neandertalczykami zatłukł mnie niemal na śmierć.
Traf chciał, iż niedługo potem nad miejscem zdarzenia przelatywał EMV z żoną głównego kontrolera jakości powietrza na pokładzie. Kobieta ta kazała pilotującemu maszynę androidowi wylądować, zabrać to, co zostało ze mnie i z moich Pieśni, a następnie zawiozła mnie do szpitala kompanii. Robotnicy otrzymywali pomoc medyczną — o ile w ogóle ją otrzymywali — w zautomatyzowanym bioambulatorium, ale władze szpitala nie śmiały odmówić żonie wysokiego funkcjonariusza, więc zostałem przyjęty i odzyskiwałem szybko siły, doglądany przez prawdziwych lekarzy oraz dobrą kobietę, która ocaliła mi życie.
Żeby z długiej banalnej historii uczynić krótką banalną historię, przejdę od razu do finału. Helenda — tak miała na imię żona kontrolera — przeczytała rękopis. Ponieważ spodobał się jej, jeszcze tego samego dnia udała się wraz z nim przez transmiter na Renesans, gdzie pokazała go swojej siostrze Felii; ta z kolei miała przyjaciółkę, której kochanek znał kogoś w wydawnictwie Transline. Kiedy nazajutrz odzyskałem przytomność, przekonałem się, że mam sklejone żebra, zrośniętą kość policzkową, zagojone zadrapania, kilka nowych zębów, nową rogówkę w lewym oku oraz kontrakt z Transline.
Książka ukazała się pięć tygodni później. Tydzień po tym Helenda rozwiodła się z mężem i wyszła za mnie. Dla niej było to siódme małżeństwo, dla mnie pierwsze. Miesiąc miodowy spędziliśmy na Pasażu, a po powrocie dowiedzieliśmy się, że moja książka rozeszła się w nakładzie miliarda egzemplarzy, będąc pierwszym od czterystu lat dziełem poetyckim, które trafiło na listy bestsellerów, ja zaś zostałem wielokrotnym milionerem.
Redaktorem, który współpracował ze mną z ramienia Transline, była Tyrena Wingreen-Feif. To ona wpadła na pomysł, żeby nadać książce tytuł Umierająca Ziemia (co prawda pięćset lat wcześniej ukazała się powieść pod tym samym tytułem, ale prawa autorskie już dawno wygasły i nikt nie planował wznowienia). Ona też uznała za stosowne opublikować jedynie fragmenty Pieśni, które opisywały ostatnie dni Starej Ziemi, usuwając te, które — jej zdaniem — mogły znudzić czytelnika: wszelkie dywagacje filozoficzne, opisy postępowania mojej matki, cytaty z dawnych poetów, eksperymenty formalne, informacje o moim życiu osobistym. Wyrzuciła wszystko, z wyjątkiem idyllicznych opisów, które, odarte z bogatej otoczki, wydawały mi się sentymentalne i naiwne. Po czterech miesiącach Umierająca Ziemia osiągnęła nakład dwóch i pół miliarda egzemplarzy, jej skrócona i uproszczona wersja znalazła się w ogólnie dostępnych datasferach wszystkich planet, a wydawnictwo otrzymało pierwsze propozycje od producentów, którzy chcieli kupić prawa do holowizyjnej adaptacji. Zdaniem Tyreny, swoje gigantyczne powodzenie książka zawdzięczała temu, że ukazała się w najlepszym momencie: traumatyczny wstrząs po zagładzie Ziemi trwał prawie sto lat, potem zaś nastąpił okres wzmożonego zainteresowania ojczystą planetą ludzkości. Moje dzieło znakomicie utrafiło w gusta szerokiej publiczności.