Znałem jedną z pierwszych ofiar. Sissipriss Harris należała do tych kobiet, które udało mi się zdobyć pod postacią satyra — była przepiękną dziewczyną o jasnych włosach, zbyt miękkich, żeby mogły być prawdziwe, i o brzoskwiniowej skórze zbyt delikatnej, żeby jej dotykać. Dokładnie taki typ dziewiczej niewinności, o jakiej marzy każdy mężczyzna, aby ją zbezcześcić. Tym razem Sissipriss została zbezczeszczona na dobre. Znaleziono tylko jej głowę, leżącą na środku placu lorda Byrona, tak jakby nieszczęsna dziewczyna została zakopana po szyję w ziemi. Kiedy usłyszałem o wszystkich szczegółach, wiedziałem już, z jakiego rodzaju istotą mamy do czynienia, gdyż kot, którego trzymałem w domu na Starej Ziemi, przez całe lato przynosił nam podobne podarki: łebek myszki patrzącej w niebo z bezradnym zdumieniem, a czasem głowę wiewiórki z zębami wyszczerzonymi w przerażonym uśmiechu. Trofea wiecznie głodnego drapieżnika, dumnego ze swoich zdobyczy.
Smutny Król Billy odwiedził mnie, kiedy pracowałem nad Pieśniami.
— Dzień dobry, Billy — powiedziałem.
— Wasza Wysokość — poprawił mnie Jego Wysokość w rzadkim przypływie królewskiej dumy. Jąkanie zniknęło bez śladu w chwili, kiedy królewski prom wylądował na Hyperionie.
— Dzień dobry, Billy, Wasza Wysokość.
Mój pan i władca mruknął coś niezrozumiale, po czym odsunął na bok stertę papierów i usiadł na ławeczce na plamie po rozlanej niedawno kawie; ma się rozumieć, poza tą jedną plamą ławeczka była zupełnie sucha i czysta.
— Znowu piszesz, Silenus.
Nie widziałem potrzeby, żeby potwierdzać coś, co było aż nadto widoczne.
— Zawsze używasz pióra?
— Nie — odparłem. — Tylko wtedy, jeśli chcę napisać coś wartego przeczytania.
— Myślisz, że to jest warte? — zapytał, wskazując niewielki stos pokrytych ręcznym pismem kartek, który uskładałem przez minione dwa tygodnie.
— Tak.
— Tak? Po prostu „tak”?
— Tak.
— Czy będę mógł to przeczytać?
— Nie.
Król Billy dopiero teraz poczuł, że siedzi na czymś mokrym. Zmarszczył brwi, odsunął się i zaczął wycierać plamę skrajem królewskiego płaszcza.
— Nigdy?
— Chyba że mnie przeżyjesz.
— Mam taki zamiar — powiedział król — ponieważ ciebie niebawem czeka zejście śmiertelne, kiedy już będziesz wycieńczony do cna ciągłym zabawianiem owieczek.
— Czy to ma być próba metafory?
— Skądże znowu. Po prostu obserwacja.
— Nie tknąłem żadnej owcy od czasów, kiedy jako chłopiec przebywałem na farmie — odparłem. — Obiecałem matce, że bez jej zezwolenia nie będę rżnął żadnych zwierzaków.
Nie zważając na ponure spojrzenie Króla Billy’ego, zanuciłem kilka taktów starej piosenki zatytułowanej To już ostatnia taka owieczka.
— Martin, ktoś albo coś zabija moich podwładnych.
Odłożyłem pióro.
— Wiem o tym.
— Musisz mi pomóc.
— Jak, na litość boską? Mam wytropić mordercę jak jakiś detektyw z holofilmu? A może wyzwać go na pojedynek i wypruć mu wszystkie flaki?
— Byłoby wspaniale, Martin, gdyby ci się udało, ale tymczasem w zupełności wystarczy mi twoja rada i jedna lub dwie opinie.
— Opinia numer jeden: głupotą było przenosić się tutaj. Opinia numer dwa: głupotą jest tu siedzieć. Rada: spieprzajmy stąd.
— Miałbym zostawić to miasto i całego Hyperiona? — zapytał płaczliwym głosem Billy.
Wzruszyłem ramionami.
Jego Wysokość wstał z ławeczki i podszedł do okna mojej niewielkiej pracowni. Wychodziło ono na alejkę trzymetrowej szerokości, po której drugiej stronie wznosiła się ceglana, ślepa ściania zakładu utylizacji ścieków. Król Billy przez dłuższą chwilę kontemplował ten widok.
— Z pewnością znasz starą legendę o Chyżwarze? — zapytał wreszcie.
— Słyszałem to i owo.
— Tubylcy łączą potwora z Grobowcami Czasu — zauważył.
— Tubylcy smarują sobie farbą brzuchy, żeby zapewnić dobry urodzaj, i palą nie oczyszczony tytoń — odparłem.
Billy skinął głową, przez jakiś czas dumał nad mądrością mojego spostrzeżenia, po czym powiedział:
— Kiedy na planecie wylądował Zespół Pierwszego Kontaktu, ustawili w tym rejonie wielozakresowe nadajniki, a sami trzymali się na południe od gór.
— Słuchaj no… To znaczy: Wasza Wysokość, czego właściwie ode mnie chcesz? Rozgrzeszenia za to, że spieprzyłeś sprawę i kazałeś zbudować miasto właśnie tutaj? Proszę bardzo, masz rozgrzeszenie. Idź i nie grzesz więcej, synu. A teraz, jeśli Wasza Królewska Mość nie ma nic przeciwko temu, to adios. Mam jeszcze do napisania parę świńskich limeryków.
Król Billy nadal stał przy oknie.
— A więc sądzisz, że powinienem ewakuować miasto?
Wahałem się tylko przez ułamek sekundy.
— Jasne.
— I odleciałbyś razem z innymi?
— Dlaczego nie miałbym tego zrobić?
Billy odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy.
— Naprawdę zrobiłbyś to?
Milczałem, a po kilku sekundach odwróciłem wzrok.
— Tak właśnie myślałem — powiedział władca planety, po czym założył do tyłu pulchne ręce i ponownie zaczął wpatrywać się w ceglaną ścianę po drugiej stronie alejki. — Gdybym był detektywem, z pewnością nabrałbym podejrzeń — ciągnął. — Największy nierób i wałkoń w mieście zaczyna pisać po dziesięcioletnim milczeniu zaledwie… ile, Martin? Dwa dni po pierwszych morderstwach. Zniknął z życia społecznego, w którym jeszcze niedawno stanowił główną postać, by poświecić się pisaniu epickiego poematu. Nawet młode dziewczęta nie muszą już lękać się jego capich zalotów.
Westchnąłem głośno.
— Capich zalotów, panie?
Billy zerknął na mnie przez ramię.
— W porządku — powiedziałem. — Masz mnie. Przyznaję się do wszystkiego. Zabijałem tych ludzi, a potem kąpałem się w ich krwi. To najbardziej rajcujący afrodyzjak we wszechświecie. Planuję jeszcze dwa… no, może trzy trupy, a potem przerwa, bo książka będzie już gotowa do wydania.
Król Billy znowu odwrócił się do okna.
— Co jest, nie wierzysz mi?
— Nie.
— A dlaczego?
— Ponieważ wiem, kto jest mordercą — oświadczył Smutny Król Billy.
Siedząc przed projektorem obserwowaliśmy, jak Chyżwar zabija powieściopisarkę Sirę Rob i jej kochanka. Obraz był bardzo ciemny; niemłode już ciało Siry zdawało się lekko fosforyzować, podczas gdy białe pośladki jej chłopca sprawiały wrażenie, jakby unosiły się w powietrzu, oddzielone od reszty opalonego ciała. Zbliżali się do szczytu uniesienia, kiedy zdarzyło się coś niewytłumaczalnego. Zamiast wykonać ostatnie, gwałtowne pchnięcia, a potem znieruchomieć na kilka sekund w spazmie rozkoszy, młody mężczyzna nagle oderwał się od kobiety i poszybował w górę, jakby Sira z ogromną siłą wypchnęła go ze swego ciała. Odgłosy, które do tej pory docierały do naszych uszu — zwykłe w takich sytuacjach jęki, posapywania, westchnienia, udzielane szeptem wskazówki — ustąpiły miejsca przeraźliwym krzykom.
Ciało chłopca rąbnęło z łoskotem w ścianę poza zasięgiem kamery. Sira leżała na łóżku w wyzywającej, a zarazem tragiczno-komicznie bezradnej pozie: szeroko rozrzucone nogi i ramiona, spłaszczone piersi, biodra wciśnięte w materac. Miała głowę odrzuconą do tyłu, ale zdążyła ją już unieść; na twarzy kobiety pojawił się najpierw wyraz gniewu i zdziwienia, potem zaś grymas potwornego przerażenia. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.