Milczałem, wpatrując się w niego z wściekłością i zbliżając się krok za krokiem.
— W takim razie ja spróbuję t-t-to zrobić. — Popatrzył na ostatnią zapisaną stronę z taką miną, jakby ujrzał tam rozwiązanie gnębiącego go od dawna problemu. — Te wersy napisałeś tego samego tygodnia w ubiegłym roku, kiedy zniknął J. T. Telio.
— I co z tego? — zapytałem jakby nigdy nic. Dotarłem już do stołu. Udając, że czynię to zupełnie nieświadomie, zgarnąłem najbliższy stos kartek i odsunąłem go poza zasięg rąk Billy’ego.
— T-t-to, że akurat wtedy, p-p-przynajmniej według sond PSS, zaginął ostatni mieszkaniec Miasta P-p-po-etów. Ma się rozumieć, ostatni z wyjątkiem ciebie, M-m-martin.
Wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem niespiesznie wokół stołu. Musiałem dostać się do króla, ale w taki sposób, żeby nie narazić na szwank rękopisu.
— Nie d-d-dokończyłeś tego, Martin — ciągnął swoim głębokim, smutnym głosem. — Wciąż jeszcze jest niewielka szansa, że ludzkość przeżyje ten k-k-kryzys.
— Żadnej.
Byłem coraz bliżej.
— Ale ty nie jesteś w stanie już pisać, p-p-prawda? Nie potrafisz układać wierszy, jeśli t-t-twoja muza nie przelewa czyjejś krwi?
— Pieprzysz.
— M-m-możliwe, ale to jednak zdumiewający zbieg okoliczności. Zastanawiałeś się kiedyś, d-d-dlaczego akurat ty ocalałeś?
Wzruszyłem ramionami i niepostrzeżenie odsunąłem kolejną stertę papierów. Byłem wyższy, silniejszy i bardziej bezwzględny niż Billy, ale musiałem mieć pewność, że moje dzieło nie ucierpi, kiedy chwycę go wpół, podniosę z fotela i wyrzucę z pokoju.
— N-n-najwyższa pora, żebyśmy spróbowali jakoś zaradzić temu p-p-problemowi — wyjąkał mój mecenas.
— Wcale nie — odparłem. — Najwyższa pora, żebyś sobie poszedł.
Przesunąłem ostatnią ryzę papieru i podniosłem rękę. Ku swemu zdziwieniu stwierdziłem, że trzymam w niej mosiężny świecznik.
— Nie ruszaj się, proszę — powiedział łagodnie Billy, celując we mnie z ogłuszacza.
Zawahałem się tylko przez sekundę, a potem parsknąłem śmiechem.
— Ty kurduplowaty, beznadziejny palancie! — syknąłem. — Nie potrafiłbyś pociągnąć za spust, nawet gdyby od tego zależało twoje życie.
Ruszyłem ku niemu, żeby dać mu porządną nauczkę.
Leżałem z policzkiem przyciśniętym do kamiennej płyty dziedzińca i jednym okiem otwartym na tyle, że mogłem dostrzec gwiazdy świecące w dziurach w powłoce ogromnej kopuły. W kończynach i tułowiu czułem bolesne mrowienie. Chciałem krzyczeć, ale nie byłem w stanie poruszyć ani językiem, ani szczęką. Nagle zostałem podniesiony na nogi i oparty o kamienną ławkę, dzięki czemu zobaczyłem w całej okazałości dziedziniec oraz nieczynną fontannę, którą zaprojektował Rithmet Corbet. W niestałym blasku przelatujących przez niebo meteorów spiżowy Laokoon walczył zawzięcie ze spiżowymi wężami.
— P-p-przykro mi, Martin, ale t-t-to szaleństwo musi dobiec końca — rozległ się znajomy głos. W moim polu widzenia pojawił się Smutny Król Billy z naręczem zapisanych kartek. Spory ich stos leżał już u stóp zmagającego się z gadami Trojańczyka. Obok stała otwarta bańka z naftą.
Udało mi się zamrugać. Odniosłem wrażenie, że moje powieki zrobione są z zardzewiałego żelaza.
— Działanie ogłuszacza p-p-powinno minąć lada chwila — powiedział Billy. Sięgnął do fontanny, wziął garść kartek i podpalił je zapalniczką.
— Nie! — zdołałem krzyknąć mimo zaciśniętych szczęk.
Płomienie tańczyły przez kilka sekund, po czym zgasły. Billy wrzucił nie dopalone resztki do fontanny, a następnie sięgnął po kolejną porcję; tym razem zwinął kartki w rulon. Po policzkach króla ściekały łzy.
— Ty go sprowadziłeś i ty go m-m-musisz zniszczyć!
Próbowałem się poruszyć, ale osiągnąłem tylko tyle, że ramiona i nogi wykonały kilka nie skoordynowanych wymachów niczym kończyny uszkodzonej marionetki. Ból był nie do zniesienia. Krzyknąłem ponownie, a mój udręczony głos odbił się echem od marmurów i granitów.
Król Billy znieruchomiał na chwilę i odczytał z kartki, która znajdowała się na wierzchu kolejnego naręcza:
Billy wzniósł twarz ku gwiazdom, po czym rzucił tę stronę na pastwę płomieni.
— NIE! — wrzasnąłem najgłośniej, jak mogłem. Jedna noga ugięła się pode mną, opadłem na kolano, usiłowałem jeszcze podeprzeć się ręką i runąłem ciężko na bok.
Postać w płaszczu chwyciła kolejną porcję papieru, zbyt grubą, żeby zwinąć ją w rulon, i spojrzała na pierwszą stronę.
Król Billy zbliżył zapalniczkę, a w chwilę potem ta kartka wraz z pięćdziesięcioma innymi zajęła się ogniem. Płonące naręcze wylądowało w fontannie, on zaś sięgnął po więcej.
— Proszę!… — jęknąłem. Zacisnąłem ręce na krawędzi kamiennej ławki i zdołałem się nieco podciągnąć, walcząc jednocześnie z potwornymi skurczami w nogach. — Proszę…
Trzecia postać nie tyle pojawiła się obok nas, co raczej ujawniła swoją obecność, jakby była tam przez cały czas, a Król Billy i ja nie zauważyliśmy jej, dopóki płomienie nie zaczęły rzucać wystarczająco silnego blasku. Ogromny, czwororęki, wykuty z kości i stali, Chyżwar skierował na nas krwistoczerwone spojrzenie.
Król Billy krzyknął coś niezrozumiale i cofnął się o krok, ale zaraz potem zaczął z jeszcze większą gorliwością wrzucać kartki do ognia. Płatki sadzy i rozżarzone skrawki ulatywały w górę wraz z gorącym powietrzem. Stado gołębi wzbiło się z łopotem skrzydeł z oplecionej bluszczem konstrukcji kopuły.
Chwiejąc się na nogach, ruszyłem powoli naprzód. Chyżwar nawet nie drgnął ani nie odwrócił rubinowego wzroku.
— Odejdź! — ryknął z pasją Król Billy, trzymając w rękach płonące rulony poezji. Nagle przestał się jąkać. — Wracaj do otchłani, z której wyszedłeś!
Odniosłem wrażenie, że Chyżwar lekko pochylił głowę. Stalowe ostrza i szpikulce lśniły w czerwonym blasku płomieni.
— Mój panie! — krzyknąłem. Nie wiem, czy miałem na myśli Smutnego Króla Billy’ego, czy potwora, i nie wiedziałem tego również w tamtej chwili. Zatoczyłem się i wyciągnąłem rękę, by złapać Billy’ego za ramię.
Nie było go tam. Jeszcze sekundę wcześniej starzejący się władca stał zaledwie metr ode mnie, a teraz zawisł bezradnie wysoko nad kamienną nawierzchnią dziedzińca. Stalowe ciernie wbijały się boleśnie w jego ramiona, tułów i uda, on jednak nadal ściskał w rękach płonące fragmenty moich Pieśni. Chyżwar trzymał go niczym ojciec, który przyniósł syna, aby go ochrzcić.