Milczenie, które zapadło, było tak głębokie, że dało się słyszeć szelest liści poruszonych niewyczuwalnym podmuchem.
— Ja — odezwał się ojciec Hoyt. Na twarzy kapłana malowała się ta sama bierna akceptacja cierpienia, jaką konsul widywał na twarzach śmiertelnie chorych przyjaciół. Hoyt pokazał wszystkim pasek papieru z wyraźnie widoczną cyfrą 1.
— W porządku — powiedział Silenus. — Zaczynaj.
— Teraz?
— A czemu nie? — Jedynymi oznakami świadczącymi o tym, że poeta opróżnił już dwie butelki wina, były nieco mocniej zaróżowione policzki oraz uniesione krzaczaste brwi, które nadały okrągłej twarzy wręcz demoniczny wyraz. — Do lądowania zostało nam jeszcze parę godzin, a nie wiem jak wy, ale ja, natychmiast gdy tylko znajdziemy się wśród przyjaźnie nastawionych tubylców, zamierzam odespać całą tę cholerną hibernację.
— Nasz przyjaciel ma słuszność — powiedział cicho Sol Weintraub. — Chyba najlepiej byłoby, gdyby codziennie zaraz po obiedzie ktoś z nas opowiadał swoją historię.
Lenar Hoyt westchnął i podniósł się z miejsca.
— W takim razie zaczekajcie chwilę.
Powiedziawszy to, opuścił platformę.
— Myślicie, że stchórzył? — zapytała Brawne Lamia po kilku minutach.
— Nie stchórzyłem — odparł Hoyt, wyłaniając się z ciemności spowijającej drewniane schody. — Poszedłem po to. — Rzucił na stół dwa niewielkie notesy w mocno zniszczonych okładkach i zajął swoje miejsce.
— Żadnych ściąg! — wykrzyknął Silenus. — Wszystko musi być z głowy.
— Zamknij się, do cholery! — Hoyt przesunął dłonią po twarzy, a następnie położył ją na chwilę na piersi. Po raz drugi tego wieczoru konsul pomyślał, że ma przed sobą ciężko chorego człowieka. — Wybaczcie mi — powiedział kapłan normalnym tonem. — Jeżeli mam opowiedzieć moją… historię… musicie także wysłuchać historii kogoś innego. Te zapiski wyszły spod ręki człowieka, który stał się powodem mego przybycia na Hyperiona… i jest powodem, dla którego dzisiaj wracam na tę planetę.
Hoyt umilkł i odetchnął głęboko.
Konsul dotknął okładki jednego z notesów. Była spieczona i popękana, jakby notes znajdował się przez jakiś czas w ogniu.
— Twój przyjaciel musi lubować się w starociach, skoro prowadził dziennik na papierze — zauważył.
— Owszem — odparł Hoyt. — Mogę zaczynać, jeśli wszyscy jesteście gotowi.
Sześcioro pielgrzymów skinęło głowami. Tysiącmetrowy drzewostatek mknął przez lodowatą ciemność, tętniąc pulsem żywej istoty. Sol Weintraub wyjął dziecko z nosidełka i delikatnie ułożył je na miękkiej kołderce rozpostartej na podłodze obok fotela. Następnie zdjął komlog, położył go obok kołderki i zaprogramował odbiór białego szumu. Niemowlę nawet się nie obudziło.
Konsul odchylił się do tyłu i odszukał błękitnozielone słońce Hyperiona. Wydawało się rosnąć w oczach. Het Masteen nasunął głębiej kaptur, tak że jego twarz skryła się całkowicie w cieniu. Sol Weintraub zapalił fajkę, pozostali zaś dali znak klonom, aby dolały im kawy, po czym usadowili się wygodnie w fotelach.
Martin Silenus sprawiał wrażenie najbardziej podekscytowanego i niecierpliwego spośród słuchaczy. Pochyliwszy głowę wyszeptał tak cicho, że chyba nikt go nie usłyszał:
Opowieść Kapłana
O człowieku, który szukał Boga
— Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela ortodoksyjny fanatyzm od herezji — powiedział ojciec Lenar Hoyt.
Tak zaczęła się opowieść kapłana. Powtarzając ją później na użytek komlogu konsul przekonał się, że pamięta ją jako jednolitą całość, bez nieoczekiwanych przerw, wahań i innych niedoskonałości charakterystycznych dla ludzkiej mowy.
Lenar Hoyt otrzymał swoje pierwsze poważne zadanie jako młody ksiądz, urodzony, wychowany i całkiem niedawno wyświecony na katolickiej planecie Pacem. Zadanie to polegało na dotrzymywaniu towarzystwa powszechnie szanowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Duré, w drodze do jego miejsca zesłania, którym była odległa, mało znana planeta Hyperion.
W innych czasach ojciec Paul Duré z pewnością zostałby biskupem, a kto wie, czy nawet nie papieżem. Wysoki, szczupły, o ascetycznej budowie, z siwymi, przerzedzonymi włosami i oczami, w których ostrym spojrzeniu widać było jak na dłoni przebyte cierpienia, Paul Duré był wiernym uczniem świętego Teilharda, jak również archeologiem, etnologiem i znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Kościoła katolickiego, który przeistoczył się w na pół zapomnianą sektę, tolerowaną jedynie ze względu na jej niezwykłość oraz odizolowanie od głównego nurtu życia Hegemonii, umysły jezuitów nie straciły nic ze swojej sprawności, ojciec Paul Duré zaś nadal żywił głębokie przekonanie, iż Święty Apostolski Kościół Katolicki w dalszym ciągu jest jedyną nadzieją ludzi na uzyskanie nieśmiertelności.
Kiedy Lenar Hoyt był chłopcem, miał okazję widywać czasem ojca Duré podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy okazji jeszcze rzadszych podróży przyszłego księdza do Nowego Watykanu. Jezuita jawił mu się wówczas jako postać otoczona aurą boskości. Później, kiedy Hoyt rozpoczął studia w seminarium, Duré kierował sponsorowanymi przez Kościół pracami wykopaliskowymi na pobliskiej planecie Armaghast. Wrócił stamtąd kilka tygodni po ceremonii wyświęcenia Hoyta, ale jego powrót otoczony był ścisłą tajemnicą. Nikt, z wyjątkiem dostojników z najwyższych kręgów Nowego Watykanu, nie wiedział dokładnie, co się właściwie stało, lecz pojawiały się plotki o ekskomunice, a nawet o przesłuchaniu przed trybunałem Świętej Inkwizycji, który od czterech stuleci, to znaczy od zagłady Ziemi, nie miał zbyt wiele do roboty.
Skończyło się jednak na tym, że ojciec Duré poprosił o zesłanie na Hyperiona, planetę znaną szerzej jedynie ze względu na dziwaczny kult Chyżwara, który tam właśnie miał swoje korzenie, ojciec Hoyt zaś został wyznaczony i jako coś w rodzaju jego eskorty. Było to niewdzięczne zadanie, wiążące się z koniecznością wykonywania najbardziej uciążliwych obowiązków ucznia, strażnika i szpiega, a w dodatku młody ksiądz miał być pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci możliwości ujrzenia nieznanej planety, gdyż polecono mu jedynie dopilnować, aby ojciec Duré wylądował bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a następnie wsiąść na pokład tego samego statku i bezzwłocznie wyruszyć w drogę powrotną. Innymi słowy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzieścia miesięcy hibernacji, kilka tygodni podróży wewnątrz układu słonecznego Hyperiona oraz dług czasowy w wysokości ośmiu lat, co po powrocie na Pacem postawiłoby go na straconej pozycji wobec kolegów z tego samego roku w wyścigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne placówki misyjne.
Jednak Lenar Hoyt, wychowany w posłuszeństwie i przyuczony do dyscypliny, przyjął zadanie bez żadnych pytań.
Ich statek, „Nadia Oleg”, był ospowatą balią pozbawioną generatorów sztucznej grawitacji, okien, a także wszelkich urządzeń rekreacyjnych, jeśli nie liczyć stymulatorów sprzężonych z centralnym systemem informacyjnym, których zadanie polegało na skłonieniu jak największej liczby pasażerów do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z kriogenicznego snu pasażerowie ci — głównie robotnicy i niezamożni turyści, wśród nich zaś kilku wyznawców kultu, zdecydowanych oddać życie Chyżwarowi — spali na tych samych posłaniach, spożywali przetworzoną w zamkniętym obiegu żywność oraz starali się walczyć z chorobą morską i nudą podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego ślizgu w kierunku Hyperiona.