Od czasów jego dzieciństwa miasto ogromnie się rozrosło, ale synagoga wciąż jeszcze stała na skraju jednej z najbardziej wiekowych dzielnic. Świątynia wyglądała na starą, Sol czuł się staro, i nawet jarmułka, którą przed drzwiami włożył na głowę, była stara. Tylko rabin był młody. Dopiero po chwili Sol uświadomił sobie, że mężczyzna musi mieć co najmniej czterdzieści lat, lecz jemu wydawał się niewiele starszy od chłopca. Z wdzięcznością przyjął propozycję rabina, żeby dokończyli rozmowę w parku po drugiej stronie ulicy.
Kiedy usiedli na ławce, Sol stwierdził ze zdziwieniem, że nerwowo przekłada jarmułkę z ręki do ręki. W powietrzu czuć było zapach palonych liści i wczorajszego deszczu.
— Chyba niezbyt dobrze cię rozumiem, M. Weintraub — powiedział rabin. — Co właściwie cię dręczy: sen, czy raczej fakt, że twoja córka zachorowała wtedy, kiedy ci się przyśnił?
Sol wystawił twarz na działanie ciepłych promieni słońca.
— Ani jedno, ani drugie — odparł. — Po prostu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że te dwie rzeczy są ze sobą w jakiś sposób związane.
Rabin z namysłem skubał dolną wargę.
— Ile lat ma twoja córka?
— Trzynaście — powiedział Sol po prawie niezauważalnym wahaniu.
— A czy ta choroba jest… poważna? Zagrażająca życiu?
— Nie. To znaczy: jeszcze nie.
— Nie wydaje ci się, M. Weintraub… Mogę mówić ci po imieniu?
— Oczywiście.
— Sol, czy nie wydaje ci się, że twój sen… że w jakimś sensie stałeś się przyczyną tej choroby?
— Nie — odparł uczony, po czym przez długą chwilę siedział w milczeniu, zastanawiając się, czy powiedział prawdę. — Nie — powtórzył wreszcie. — Nie sądzę, rabbi, żeby…
— Mów mi Mort.
— W porządku, Mort. Nie przyszedłem tu dlatego, że mam poczucie winy. Wydaje mi się natomiast, że moja podświadomość usiłuje mi coś powiedzieć.
Mort kołysał się powoli w przód i w tył.
— Może neurolog albo psycholog okazałby się bardziej pomocny. Nie jestem pewien, czy ja…
— Interesuje mnie historia Abrahama — przerwał mu Sol. — Co prawda miałem do czynienia z różnymi systemami etycznymi, ale nadal trudno mi zrozumieć ten, u którego podstaw legł rozkaz, żeby ojciec zamordował własnego syna.
— Nie, nie! — wykrzyknął rabin, przebierając gwałtownie palcami. — W odpowiedniej chwili Bóg powstrzymał rękę Abrahama! Nie pozwoliłby, żeby ku Jego czci złożono ofiarę z człowieka. Chodziło tylko o to, aby wykazać, że posłuszeństwo woli Pana jest tym, co…
— Tak — mruknął Sol. — Posłuszeństwo. A przecież jest napisane: „I Abraham wyciągnął rękę, i wziął do niej nóż, aby zgładzić syna”. Bóg musiał zajrzeć do jego duszy i przekonać się, że Abraham naprawdę postanowił zabić Izaaka. Pozorne posłuszeństwo z pewnością by nie wystarczyło. A co by się stało, gdyby Abraham kochał swego syna bardziej niż Boga?
Mort przez chwilę bębnił palcami po kolanie, a następnie położył Solowi rękę na ramieniu.
— Synu, widzę, że jesteś ogromnie przejęty chorobą córki. Nie pozwól jednak, aby twoje uczucia kazały ci podważać prawdę zawartą w księdze, którą spisano osiem tysięcy lat temu. Opowiedz mi o swojej dziewczynce. Przecież dzieci nie umierają już na żadne choroby — przynajmniej nie w Sieci.
Sol uśmiechnął się, wstał i cofnął o krok, uwalniając ramię.
— Z przyjemnością porozmawiałbym jeszcze z tobą, Mort, ale muszę już wracać. Wieczorem mam wykład.
— Przyjdziesz w szabas do świątyni? — zapytał rabin, wyciągając pulchne palce w ostatniej próbie nawiązania kontaktu.
Sol wepchnął mu w dłonie swoją jarmułkę.
— Może kiedy indziej, Mort. Kiedyś na pewno przyjdę.
Nieco później, tej samej jesieni, Sol wyjrzał przez okno gabinetu i zobaczył jakiegoś mężczyznę stojącego przed domem pod ogołoconymi z liści gałęziami starego wiązu. Dziennikarz, pomyślał w pierwszej chwili, czując, jak serce kurczy mu się ze strachu. Już od dziesięciu lat żył w ciągłym lęku, że tajemnica ujrzy w końcu światło dzienne, wiedząc, iż będzie to oznaczało koniec ich spokojnego życia w Crawford. Nie zwlekając wyszedł w przedwieczorny chłód.
— Melio! — wykrzyknął, kiedy zobaczył twarz mężczyzny.
Archeolog stał z rękami w kieszeniach długiego granatowego płaszcza. Choć od ostatniego spotkania minęło już dziesięć lat standardowych, Arundez prawie się nie postarzał — wyglądał najwyżej na niespełna trzydzieści lat. Jednak na pokrytej opalenizną twarzy młodego człowieka malował się wyraz głębokiej udręki.
— Witaj, Sol — powiedział i nieśmiało podał mu rękę.
Sol uścisnął ja mocno.
— Nie miałem pojęcia, że już wróciłeś. Chodź do środka.
— Nie. — Archeolog cofnął się o krok. — Wiesz… stoję tu już od godziny. Nie mogłem zdobyć się na odwagę, żeby podejść do drzwi.
Sol po prostu skinął głową i także włożył ręce do kieszeni, by uchronić je przed podmuchami chłodnego wiatru. Nad czarnym masywem budynku pokazały się pierwsze gwiazdy.
— Racheli nie ma w domu — powiedział wreszcie. — Poszła do biblioteki. Ma… to znaczy: wydaje jej się, że ma do napisania referat z historii.
Melio wypuścił głośno powietrze z płuc i także skinął głową.
— Sol… Ty i Sarai musicie wiedzieć, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Tkwiliśmy na Hyperionie prawie trzy lata standardowe. Zostalibyśmy jeszcze dłużej, gdyby nie to, że cofnięto nam dotacje…
— Wiem — przerwał mu Sol. — Dziękujemy za depesze.
— Ja sam spędziłem we wnętrzu Sfinksa co najmniej kilka miesięcy — ciągnął Arundez. — Według naszych instrumentów to tylko sterta martwych kamieni, ale czasem wydawało mi się, że… że coś czuję. — Potrząsnął ze smutkiem głową. — Zawiodłem, Sol.
— Wcale nie. — Weintraub wyciągnął rękę i zacisnął palce na ramieniu młodszego mężczyzny. — Mam do ciebie jedno pytanie, Melio. Kontaktowaliśmy się z senatorami i dyrektorami Rady Naukowej, ale żaden z nich nie był w stanie nam wyjaśnić, dlaczego Hegemonia nie poświęciła więcej czasu i pieniędzy na zbadanie niezwykłych zjawisk występujących na Hyperionie. Wydaje mi się, że powinni włączyć go do Sieci już dawno temu, choćby ze względu na jego potencjalne znaczenie naukowe. Jak można ignorować istnienie takich tajemnic jak Grobowce Czasu?
— Wiem, do czego zmierzasz, Sol. Rzeczywiście, nawet takie szybkie cofnięcie nam dotacji było podejrzane. Zupełnie jakby Hegemonia chciała trzymać się jak najdalej od Hyperiona.
— Czy myślisz… — zaczął Sol, ale w tej samej chwili z gęstniejącego mroku wyłoniła się Rachela. Szła z rękami wbitymi głęboko w kieszenie czerwonej kurtki. Zgodnie z modą obowiązującą od dziesięcioleci nastolatki na wszystkich planetach miała krótko obcięte włosy, a jej pełne policzki zaczerwieniły się z zimna. Balansowała na granicy między dzieciństwem a dorosłością: ze swoimi długimi nogami wbitymi w obcisłe dżinsy, w sportowych pantoflach i w grubej kurtce z daleka wyglądała na chłopca.
Uśmiechnęła się do nich.
— Cześć, tato. — Nieśmiało skinęła głową w stronę Melio. — Przepraszam, nie chciałam przeszkodzić w rozmowie.
— Nie ma sprawy, maleńka — odparł Sol. — To jest doktor Arundez z Reichsuniversität na Freeholmie. Doktorze Arundez, moja córka Rachela.
— Bardzo mi miło. — Rumieniec na twarzy dziewczynki przybrał znacznie bardziej intensywne barwy. — O rety, Reich! Przeglądałam ich katalog. Okropnie chciałabym tam kiedyś pojechać.