Выбрать главу

Uczony zawahał się przez mgnienie oka.

— Ona po prostu pragnie być zdrowa, Wasza Ekscelencjo. Jeśli miałaby to osiągnąć właśnie w ten sposób, z pewnością poważnie zastanowilibyśmy się nad takim rozwiązaniem.

Biskup poruszył się gwałtownie. Szata zaszeleściła, a Sol odniósł wrażenie, jakby część czerwieni spłynęła w ciemność.

— Cały czas mówisz o zdrowiu fizycznym, nasz Kościół zaś zajmuje się sprawami duchowego odkupienia. Czy zdajesz sobie sprawę, że jedno wynika z drugiego?

— Zdaję sobie sprawę, że jest to stary i powszechnie akceptowany pogląd — odparł Sol. — Mojej żonie i mnie zależy na tym, by nasza córka była zdrowa pod każdym względem.

Biskup oparł masywną głowę na pięści.

— Na czym polega jej choroba, M. Weintraub?

— Ta choroba… ma związek z czasem, Wasza Ekscelencjo.

Biskup wyprostował się raptownie.

— A konkretnie w którym z naszych świętych miejsc dopadło ją to nieszczęście?

— W budowli zwanej Sfinksem, Wasza Ekscelencjo.

Biskup poderwał się tak gwałtownie, że papiery, które leżały na jego biurku, spadły na podłogę. Nawet bez obfitych szat z pewnością ważył dwa razy więcej od Sola, w szkarłatnym stroju zaś, wyprostowany na całą wysokość, górował nad uczonym jak wcielenie samej śmierci.

— Możesz odejść! — ryknął kapłan. — Twoją córkę spotkało największe błogosławieństwo i zarazem najstraszliwsze przekleństwo, jakie może stać się udziałem żyjącej istoty. Ani ty, ani nasz Kościół, ani w ogóle nikt nie jest w stanie zmienić jej losu.

Sol nawet nie drgnął.

— Wasza Ekscelencjo, jeśli jest jakakolwiek szansa…

— NIE!!! — wrzasnął biskup z twarzą równie czerwoną jak jego szata i rąbnął pięścią w biurko. W pomieszczeniu natychmiast zjawili się egzorcyści i lektorzy. Ich czerwone stroje z czarnymi lamówkami były wyraźnie widoczne w mroku, w przeciwieństwie do jednolicie czarnych ubiorów ostiariuszy. — Audiencja dobiegła końca — oświadczył dostojnik nieco ciszej, ale nie mniej stanowczo. — Twoja córka została wybrana przez Awatarę, aby odbyć już teraz pokutę, jaka niedługo stanie się udziałem wszystkich grzeszników i niewierzących. Bardzo niedługo.

— Wasza Ekscelencjo, gdybyś zechciał poświęcić mi jeszcze choć pięć minut…

Biskup pstryknął palcami i egzorcyści zbliżyli się do Sola, aby wyprowadzić go z sali audiencyjnej. Wszyscy pochodzili z Lususa, a każdy dałby sobie radę z pięcioma ludźmi postury Weintrauba.

— Wasza Ekscelencjo! — krzyknął Sol i strząsnął z ramienia czyjąś rękę, lecz sekundę później czterej egzorcyści otoczyli go szczelnym murem, biskup zaś odwrócił się, by w milczeniu kontemplować ciemność.

W wielkim pomieszczeniu rozległy się posapywania, szurgot butów Sola, a potem cichy jęk, kiedy stopa uczonego nawiązała bliski kontakt z najmniej czcigodną częścią ciała jednego z kapłanów. Ten drobny incydent nie wpłynął jednak w najmniejszym stopniu na ostateczny rezultat starcia. Sol wylądował na ulicy, a w chwilę potem dołączył do niego jego mocno wymięty kapelusz.

Przez dziesięć następnych dni, jakie spędził na Lususie, nie udało mu się nic osiągnąć. Urzędnicy świątyni nie odpowiadali na jego telefony, sądy nie chciały rozpatrywać jego skarg, egzorcyści zaś czekali na niego już w przedsionku majestatycznej budowli.

Sol odwiedził później Nową Ziemię, Renesans, Fuji, TC2, Deneb Drei i Deneb Vier, ale wszędzie drzwi świątyń Chyżwara były dla niego zamknięte.

Wycieńczony, sfrustrowany, bez pieniędzy, wrócił na Planetę Barnarda, wsiadł w pozostawiony na długoterminowym parkingu EMV i zjawił się w domu na godzinę przed początkiem urodzinowego przyjęcia Racheli.

— Przywiozłeś mi coś, tatusiu? — zapytała podekscytowana dziesięciolatka. Sarai powiedziała jej rano, że ojciec wyjechał.

Sol wyjął zza pleców elegancko zawiniętą paczuszkę. Były to wszystkie tomy Ani z Zielonego Wzgórza — bynajmniej nie to, co miał nadzieję jej ofiarować.

— Mogę otworzyć?

— Później, maleńka. Razem z innymi prezentami.

— Tato, proszę! Tylko tę jedną paczkę! Zanim przyjdzie Niki i inne dzieci!

Sol zerknął ukradkiem na żonę, która potrząsnęła głową. Rachela pamiętała, że zaledwie kilka dni temu zaprosiła przyjaciółki na przyjęcie urodzinowe. Sarai nie wymyśliła jeszcze wytłumaczenia, dlaczego żadna z nich nie przyjdzie.

— W porządku, Rachelo — powiedział. — Tylko tę jedną.

Kiedy Rachela walczyła ze sznurkiem, Sol przeszedł do salonu, gdzie ujrzał wielką paczkę przewiązaną czerwoną wstążką. Był to nowy rower. Rachela prosiła o niego od chwili, kiedy skończyła dziewięć lat. Czy jednak nie zdziwi się jutro na widok prezentu, którego jeszcze nie otrzymała? W nocy będą musieli jakoś się go pozbyć.

Sol opadł ciężko na kanapę. Widok czerwonej wstążki przypomniał mu szkarłatne szaty biskupa.

Sarai nigdy nie potrafiła łatwo rozstać się z przeszłością. Za każdym razem, kiedy prała, prasowała, składała i odkładała dziecięce ubranka, które były już za małe na Rachelę, roniła po cichutku parę łez, o których jednak Sol dowiadywał się w jakiś znany tylko sobie sposób. Niczym największy skarb przechowywała w pamięci każdą chwilę dzieciństwa Racheli, najbardziej ze wszystkiego ceniąc sobie zwykłą, codzienną normalność, którą z biegiem lat nauczyła się uważać za niezmiernie istotny składnik życia. Instynktownie zawsze wyczuwała, iż sens ludzkiego istnienia nie zawiera się w jego punktach kulminacyjnych, utrwalonych w pamięci niczym daty obwiedzione w kalendarzu czerwoną obwódką, lecz w jednostajnym, nie mającym początku ani końca przepływie drobnych zdarzeń, takich jak spokojne weekendowe wieczory, które każdy z członków rodziny spędzał w ulubiony przez siebie sposób, i zwyczajne rozmowy, o których natychmiast zapominano — jednak suma tych niezliczonych godzin tworzyła całość nie tylko niezmiernie ważną, ale wręcz wieczną.

Sol znalazł żonę na strychu, gdzie popłakując cichutko przeglądała zawartość starych pudeł. Nie były to jednak łagodne łzy, którymi niegdyś żegnała odchodzące rzeczy i zdarzenia. Sarai Weintraub była wściekła.

— Co robisz, mamuśka?

— Rachela potrzebuje ubrań. Wszystko jest na nią za duże. To, co nosi ośmioletnie dziecko, nie będzie pasowało na siedmioletnie. Gdzieś tutaj powinny być jej rzeczy.

— Daj sobie spokój — powiedział Sol. — Kupimy coś nowego.

Sarai potrząsnęła głową.

— Żeby codziennie zastanawiała się, co się stało z jej ulubionymi strojami? Nic z tego. Zostało mi jeszcze sporo ubranek. Na pewno tutaj są.

— Możesz poszukać ich później.

— Do licha, przecież nie ma żadnego „później”! — krzyknęła Sarai. Odwróciła się plecami do męża i zakryła twarz rękami. — Wybacz mi…

Sol objął ją i mocno przytulił. Pomimo ograniczonej terapii Poulsena jej ramiona były znacznie szczuplejsze niż kiedyś. Pod szorstką skórą wyczuwał węzły i zgrubienia.

— Wybacz mi — powtórzyła, nie kryjąc już łez. — To po prostu nie jest w porządku.

— Rzeczywiście — zgodził się. — To nie jest w porządku.

Promienie słońca, sączące się przez małe, zakurzone szybki, upodabniały strych do smutnego wnętrza katedry. Odkąd pamiętał, Sol zawsze lubił panujący tu zapach — lekko stęchły, tajemniczy, obiecujący niezwykłe spotkania z zapomnianymi skarbami. Dzisiaj cały urok prysł, nie pozostawiając śladu.

Przykucnął obok jednego z pudeł.

— Pomogę ci, kochanie — powiedział.