Выбрать главу

Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.

— Pamiętam te poszukiwania — powiedział konsul, korzystając ze sposobności. — Naturalnie nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się tam także narkotyki. Przypuszczam, iż nie udało nam się dotrzeć do właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili kiedy opuszczałem Hyperiona, sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.

Lenar Hoyt skinął głową.

— Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy powiedziałem mu, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na krótko przed opuszczeniem planety. — Kapłan położył rękę na dwóch sfatygowanych notatnikach. — Jeżeli mam kontynuować moją opowieść — powiedział zmienionym głosem — będę musiał odczytać fragmenty jego notatek.

Drzewostatek „Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, niebo zaś nad pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy — tyle tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli, pędzącej na spotkanie statku niczym jakiś śmiertelnie groźny pocisk.

— Czytaj — powiedział Martin Silenus.

Z DZIENNIKA OJCA PAULA DURÉ

1. dzień

A więc tak zaczyna się moje wygnanie.

Nie bardzo wiem, w jaki sposób powinienem datować mój dziennik. Według zakonnego kalendarza obowiązującego na Pacem, jest dziś siedemnasty dzień Miesiąca Tomaszowego, Roku Pańskiego 2732. Według kalendarza standardowego Hegemonii mamy dwunastego października 589 P.C., natomiast tutaj, na Hyperionie — tak przynajmniej twierdzi zasuszony recepcjonista w starym hotelu, w którym się zatrzymałem — jest dwudziesty siódmy dzień lyciusa (ostatniego z siedmiu czterdziestodniowych miesięcy) albo roku 426 P.K.L. (Po Katastrofie Lądownika!), albo 128 roku panowania Smutnego Króla Billy’ego, który w rzeczywistości nie żyje już od co najmniej stu lat.

Do diabła z tym wszystkim. Nazwę ten dzień pierwszym dniem mojego wygnania.

Bardzo wyczerpujący dzień. (Cóż za dziwne uczucie: być zmęczonym po wielu miesiącach nieprzerwanego snu, ale to podobno często spotykana reakcja pohibernacyjna. Komórki mego ciała odczuwają zmęczenie niedawną podróżą, mimo że ja sam nawet jej nie pamiętam. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie bytem tak zmęczony.)

Trochę żałuję, że nie zadałem sobie trudu, aby lepiej poznać młodego Hoyta. Wyglądał na całkiem przyzwoitego człowieka: katechizm w głowie, a na twarzy szczery zapał. To nie wina takich młokosów jak on, że Kościół dożywa swoich dni. Ani on, ani nikt jemu podobny nie zdoła zapobiec smutnemu końcowi, jaki już niedługo stanie się Jego udziałem.

Cóż, mnie także się to nie udało.

Podczas lotu przez atmosferę miałem okazję podziwiać wspaniały widok. Rozpoznałem dwa spośród trzech kontynentów: Equusa i Aquilę. Trzeci, Ursa, był spowity ciemnością.

Potem nastąpiło lądowanie w Keats i ciągnący się godzinami korowód odpraw, a później kłopoty ze znalezieniem transportu do miasta. W pamięci utkwiło mi kilka obrazów: wznoszące się na północy góry, spowite błękitnawą mgiełką, u podstawy porośnięte pomarańczowymi i żółtymi drzewami; blade, zielononiebieskie niebo; słońce mniejsze niż na Pacem, ale za to jaśniejsze. Z daleka barwy wydają się żywe i soczyste, by z bliska rozrzedzić się i rozproszyć, jakby pochodziły z palety impresjonisty. Ogromny posąg Smutnego Króla Billy’ego, o którym tyle słyszałem, bardzo mnie rozczarował. Oglądany z drogi sprawiał wrażenie wykonanego byle jak i w pośpiechu — zaledwie wstępny model wyciosany z ciemnej góry, nie zaś dostojna postać, jaką spodziewałem się ujrzeć. Sterczy smętnie nad półmilionowym, walącym się miastem, chyba ku zadowoleniu neurotycznego króla-poety, którego ma upamiętniać.

Samo miasto wydaje się podzielone na dwie części: zatłoczone skupisko slumsów i podejrzanych spelunek, zwane przez miejscowych Jacktown, oraz na właściwe Keats, czyli Stare Miasto — choć liczy sobie zaledwie cztery wieki — doskonale czyste i całe z pięknego kamienia. Wkrótce wyruszę na zwiedzanie.

Zaplanowałem miesięczny pobyt w Keats, lecz już teraz czuję, jak coś gna mnie naprzód. Och, monsignor Edwardzie, gdybyś mógł mnie teraz zobaczyć! Ukarany, ale wciąż niepokorny. Bardziej samotny niż kiedykolwiek do tej pory, ale, nie wiedzieć czemu, zadowolony z wygnania. Jeżeli kara za moje wybryki (wynik nadmiernej gorliwości!) miała polegać na zesłaniu do siódmego kręgu beznadziei, to słusznie postąpiono, wybierając właśnie Hyperiona. Gdybym porzucił myśl o dotarciu do Bikurów (czy oni naprawdę istnieją? Dzisiejszej nocy wydaje mi się to niemożliwe) i spędził resztę życia w stolicy tej prowincjonalnej, zacofanej planety, moja kara wcale nie stałaby się lżejsza.

Ach, Edwardzie i wy, towarzysze dziecięcych zabaw, a potem koledzy z ławy szkolnej (choć nigdy nie byłem ani tak bystry, ani tak ortodoksyjny jak wy), teraz zaś dorośli ludzie zmierzający szybko ku starości! Jesteście o cztery lata mądrzejsi ode mnie, ja zaś pozostałem tym samym psotnym, niesfornym chłopcem, jakiego pamiętacie. Modlę się za was i mam nadzieję, że wy modlicie się za mnie.

Jestem bardzo zmęczony. Muszę położyć się spać. Jutro zwiedzę miasto, najem się do syta i zacznę szukać sposobu, żeby dostać się na Aquilę i dalej, na południe.

5. dzień

W Keats jest katedra — a raczej była. Przestano z niej korzystać co najmniej dwieście lat temu. Teraz popada w coraz większą ruinę, bez dachu nad transeptem, z jedną wieżą nie dokończoną, a drugą przypominającą ogromny szkielet z przerdzewiałych prętów zbrojeniowych, poprzetykanych gdzieniegdzie kruszejącym betonem i kamieniami.

Natrafiłem na nią próbując odnaleźć drogę nad brzegiem rzeki Hoolie w słabo zaludnionej części stolicy, gdzie wśród ruin ogromnych magazynów przebiega nie wyznaczana przez nikogo granica między Starym Miastem a Jacktown. Ruiny te są tak wysokie, że zupełnie zasłaniają wieże katedry; można ją dostrzec tylko wówczas, jeśli przypadkowo skręci się w jeden z bocznych, ślepych zaułków. Prezbiterium zsunęło się już częściowo do rzeki, natomiast na resztkach fasady dostrzegłem przerażające, apokaliptyczne rzeźby, charakterystyczne dla okresu bezpośrednio po hegirze.

Posuwając się ostrożnie naprzód wśród koronkowej plątaniny cieni i zniszczonych elementów konstrukcji, dotarłem do głównej nawy. Biskupi na Pacem nie wspomnieli ani słowem o obecności katolicyzmu na Hyperionie, a tym bardziej o istnieniu katedry. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, żeby rozproszona kolonia rozbitków zdobyła się przed czterystu laty na tak wielki wysiłek, ale oto miałem przed sobą niezaprzeczalne tego dowody.