Выбрать главу

Chodził na zakupy do małych sklepików w osadzie, zawsze zabierając ją ze sobą. Kupował pieluchy, odżywki, a od czasu do czasu także jakąś zabawkę.

Na tydzień przed planowaną podróżą na Pierwszą Tau Ceti przyszedł do niego Efraim w towarzystwie jeszcze dwóch członków Rady. Był wieczór i dogasające niebo odbijało się w błyszczącej łysinie Efraima.

— Sol, wszyscy martwimy się o ciebie. Najbliższe kilka tygodni będzie dla ciebie bardzo trudne. Kobiety chcą pomóc. Wszyscy chcemy ci pomóc.

Sol położył rękę na ramieniu starego człowieka.

— Dziękuję, Efraimie. Dziękuję za wszystko, czego doświadczyłem tutaj przez minione lata. Teraz tu także jest nasz dom. Jestem pewien, że Sarai chciałaby, żebym wam podziękował. Mimo to w niedzielę wyruszamy. Z Rachelą wszystko będzie w porządku.

Mężczyźni popatrzyli na siebie.

— Znaleziono lekarstwo? — zapytał Anvar.

— Nie, ale ja znalazłem powód, aby mieć nadzieję — odparł Sol.

— Zawsze trzeba mieć nadzieję — zauważył ostrożnie Robert.

Sol uśmiechnął się szeroko. Jego zęby zalśniły pośród szpakowatej brody.

— Oczywiście — potwierdził. — Szczególnie wtedy, kiedy nie pozostaje nic innego.

Studyjna kamera wykonała zbliżenie Racheli śpiącej w ramionach Sola na planie programu Rozmowy.

— A więc twierdzisz, M. Weintraub — ciągnął Devon Whiteshire, gospodarz programu i zarazem jedna z najbardziej znanych postaci w megadatasferze Sieci — że z powodu uporu Kościoła Chyżwara, który nie wyraża zgody na twój udział w pielgrzymce na Hyperiona, oraz opieszałości Senatu Hegemonii, który zwleka z wydaniem ci wizy uprawniającej do odwiedzenia Grobowców Czasu, twoja córeczka jest skazana na… nieistnienie?

— Tak jest — odparł Sol. — Podróż na Hyperiona musi potrwać co najmniej sześć tygodni. Rachela ma teraz dwanaście tygodni. Jakakolwiek zwłoka spowodowana przez Kościół Chyżwara albo Senat Hegemonii zabije moje dziecko.

Przez zgromadzoną w studio publiczność przebiegł głośny szmer. Devon Whiteshire zwrócił się w kierunku najbliższej kamery. Jego szeroka, przyjazna twarz wypełniła wszystkie monitory.

— Ten człowiek nie wie, czy uda mu się ocalić dziecko, ale prosi o to, żeby chociaż dano mu szansę — przemówił drżącym z emocji głosem. — Czy uważacie, że on… i jego córeczka… zasługują na to? Jeżeli tak, zwróćcie się natychmiast do władz swojej planety albo najbliższej świątyni Chyżwara. — Odwrócił się z powrotem do Sola. — Życzymy ci szczęścia, M. Weintraub. — Duża dłoń Whiteshire’a musnęła główkę Racheli. — I tobie, maleństwo.

Zanim obraz ściemniał, widzowie mogli przez kilka długich chwil przyjrzeć się śpiącemu dziecku.

Napęd Hawkinga wywoływał nudności, zaburzenia równowagi, bóle głowy i halucynacje. Pierwsza część podróży — dziesięciodniowy przelot na Parvati — odbyła się na pokładzie HS „Nieustraszony”. Sol trzymał Rachelę w objęciach i starał się jakoś wytrzymać. Na całym okręcie wojennym tylko oni dwoje byli całkowicie przytomni. Początkowo Rachela bardzo płakała, ale po kilku godzinach uspokoiła się i leżała bez ruchu, wpatrując się w ojca wielkimi czarnymi oczami. Sol przypomniał sobie chwilę jej narodzin; lekarz zdjął dziecko z ciepłego brzucha matki i podał je Solowi. Ciemne włosy Racheli były wtedy niewiele krótsze, a spojrzenie równie poważne.

Wreszcie oboje zasnęli ze zmęczenia.

Solowi śniło się, że wędruje po wnętrzu budowli, której niewidoczne sklepienie podtrzymują kolumny grubości olbrzymich sekwoi. Chłodną pustkę wypełniało czerwone światło. W pewnej chwili ze zdumieniem stwierdził, że nadal trzyma w ramionach Rachelę. Do tej pory nigdy nie widział jej w swoich snach. Dziewczynka spojrzała na niego, a on natychmiast poczuł, że nawiązuje z nim kontakt tak wyraźny i oczywisty, jakby coś powiedziała.

Jednak w tej samej chwili rozległ się inny głos, dudniący i groźny:

„Sol! Weź swoją córkę, swoją jedyną córkę Rachelę, którą kochasz, udaj się z nią na planetę Hyperion i złóż ją tam w ofierze w miejscu, które ci wskażę”.

Sol zawahał się i ponownie przeniósł wzrok na Rachelę. Córeczka wpatrywała się w ojca ciemnymi, błyszczącymi oczami. Wyczuł płynące ku niemu niewypowiedziane tak. Przycisnął dziecko mocniej do piersi, postąpił kilka kroków w ciemność i powiedział mocnym głosem:

— Posłuchaj! Nie będzie już żadnych ofiar, ani tych składanych z dzieci, ani z rodziców. Nikt nie będzie się już poświęcał, chyba że dla drugiego człowieka. Czas posłuszeństwa i pokuty minął, i nigdy nie powróci.

Umilkł, po czym zaczął wsłuchiwać się w ciszę. Wyraźnie wyczuwał bicie swego serca oraz ciepło Racheli. Gdzieś z bardzo wysoka dobiegł szum wiatru przeciskającego się przez niewidoczne szczeliny. Sol przyłożył do ust rękę i krzyknął co sił w płucach:

— To wszystko! A teraz albo zostaw nas w spokoju, albo objaw się raczej jako ojciec, niż jako ten, który żąda krwawych ofiar. Musisz dokonać tego samego wyboru co Abraham!

Pod kamienną posadzką rozległ się narastający łoskot. Przez potężne kolumny przebiegło drżenie. Rachela poruszyła się, zaniepokojona groźnymi odgłosami. Czerwona poświata przybrała na sile, a potem nagle zgasła, pozostawiając po sobie nieprzeniknioną ciemność. Hen, daleko, zadudniły ciężkie kroki. Zerwał się huraganowy wiatr, zmuszając Sola, by odwrócił się plecami, osłaniając dziecko własnym ciałem.

W chwilę potem oboje obudzili się na pokładzie HS „Niezwyciężony” zmierzającego ku Parvati, gdzie czekała ich przesiadka na drzewostatek „Yggdrasill”, który miał dowieźć ich na Hyperiona. Sol uśmiechnął się do swojej siedmiotygodniowej córeczki, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.

Był to jej ostatni, a może pierwszy uśmiech.

Kiedy stary uczony zakończył opowieść, w głównej kabinie wiatrowozu zapadła cisza. Sol odchrząknął, po czym nalał sobie trochę wody z kryształowego dzbanka i wypił ją. Rachela spała mocno w wymoszcznej szufladzie. Wiatrowóz kołysał się lekko na boki, a przytłumione dudnienie ogromnego koła oraz szum żyroskopów składały się na dyskretnie wypełniającą tło, usypiającą melodię.

— Mój Boże… — szepnęła wreszcie Brawne Lamia. Otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale natychmiast zamknęła je i tylko pokręciła głową.

Martin Silenus zamknął oczy, po czym wyrecytował:

Bowiem kiedy nienawiść do szczętu się wygna, Dusza znów cała staje się niewinna I wie, że sama w sobie jest źródłem radości, Sama sobie umiarem, sama przezornością I że jej słodka wola w niebie się zrodziła, Córka więc, choćby złe twarze szydziły I choćby zewsząd wichry wściekłe wyły, A miechy się pruły, wciąż będzie szczęśliwa.

— William Butler Yeats? — zapytał Sol Weintraub.

— Tak jest — potwierdził poeta. — Modlitwa za mą córkę.

— Chyba pójdę na pokład, żeby przed snem zaczerpnąć trochę świeżego powietrza — powiedział konsul. — Czy ktoś chce się do mnie przyłączyć?

Poszli wszyscy. Rześkie podmuchy wiatru chłodziły ich twarze, kiedy stali na pokładzie i spoglądali na przesuwające się za burtą, pogrążone w ciemności Trawiaste Morze. Niebo nad ich głowami przypominało ogromną, odwróconą do góry dnem misę, poznaczoną niezliczonymi punkcikami gwiazd i jaskrawymi smugami meteorów. Żagle i liny wydawały ciche, skrzypiące odgłosy, które towarzyszyły człowiekowi niemal od chwili, kiedy zaczął na dobre podróżować po swojej planecie.