Delikatne igiełki bólu rozbiegły mi się po ramionach, karku i grzbiecie, powieki niespodziewanie opadły na oczy i niewiele brakowało, żebym bezwładnie zsunęła się z maty. Nadludzkim wysiłkiem chwyciłam się jej krawędzi lewą ręką, a prawą – miałam wrażenie, że jest zrobiona z drewna – uderzyłam we fragment wzoru sterujący wysokością lotu. Mata poczęła wznosić się w niebo, ja zaś sięgnęłam po ogłuszacz.
Kabura była pusta.
Minutę później przyszłam już zupełnie do siebie, choć potwornie piekły mnie koniuszki palców i okropnie bolała głowa. Ruchoma wyspa została daleko z tyłu, z każdą chwilą stając się coraz mniejsza. Jeszcze sto lat temu otaczałoby ją stado delfinów, które zostały tu przywiezione podczas hegiry, ale w wyniku programu pacyfikacyjnego Hegemonii, wprowadzonego w życie po Rebelii Siri, większość tych ssaków wodnych uległa zagładzie, ocalałe wyspy zaś wędrowały bez celu po całym oceanie z ładunkiem turystów i właścicieli posiadłości.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu innej wyspy albo rzadko spotykanego na tej planecie stałego lądu. Nic – to znaczy, nic oprócz błękitnego nieba, bezkresnego morza i delikatnych obłoczków nad zachodnim horyzontem. A może nad wschodnim?
Wyciągnęłam zza paska komlog i zaczęłam wystukiwać kod ogólnego dostępu do datasfery, ale nagle znieruchomiałam z palcami nad klawiaturką. Jeżeli władze ścigały mnie aż tutaj, to było niemal pewne, że zechcą ustalić moje położenie i przysłać EMV z uzbrojoną po zęby załogą. Nie byłam pewna, czy uda im się zlokalizować mój komlog, ale nie widziałam powodu, żeby ułatwiać im zadanie. Przełączyłam urządzenie w stan gotowości i ponownie rozejrzałam się po okolicy.
Gratulacje, Brawne. Kołysać się dwieście metrów nad oceanem na liczącej sobie co najmniej trzysta lat macie, prawdopodobnie jakieś tysiąc kilometrów od najbliższego lądu – to jest właśnie to. W dodatku licho wie, jak długo ten zabytek utrzyma się jeszcze w powietrzu. Usiadłam najwygodniej, jak się dało, i zaczęłam intensywnie myśleć.
– M. Lamia?
Na dźwięk spokojnego głosu Johnny’ego mało nie spadłam do wody.
– Johnny? – Wybałuszyłam oczy na komlog. Wyglądało na to, że nadal znajduje się w stanie gotowości. Na wskaźniku częstotliwości nie pojawiła się żadna liczba. – To ty, Johnny?
– Oczywiście. Już myślałem, że nigdy nie włączysz komlogu.
– W jaki sposób mnie znalazłeś? I na którym kanale nadajesz?
– Mniejsza o to. Możesz mi powiedzieć, dokąd teraz lecisz?
Parsknęłam śmiechem i poinformowałam go, że nie mam najmniejszego pojęcia.
– Zaczekaj chwilę. – Cisza trwała nie dłużej niż sekundę. – W porządku, mam cię na obrazie z satelity meteorologicznego. Nieprawdopodobnie prymitywne urządzenie. Całe szczęście, że twoja mata jest wyposażona w pasywny transponder.
Popatrzyłam na wytarty dywanik, który oddzielał mnie od kołyszącego się daleko w dole oceanu.
– Naprawdę? Czy to znaczy, że ktoś inny też może mnie wyśledzić?
– Mógłby, gdyby nie to, że przechwytuję twój sygnał – odparł Johnny. – Dokąd chcesz lecieć?
– Do domu.
– Nie jestem pewien, czy to mądra decyzja, biorąc pod uwagę dość niezwykłe okoliczności śmierci naszego… eee… podejrzanego.
– A ty skąd o tym wiesz? – zapytałam nieufnie. – Przecież nie zdążyłam ci jeszcze o niczym powiedzieć.
– Bądźmy poważni, M. Lamio. Służby bezpieczeństwa na co najmniej sześciu planetach nie mówią o niczym innym. Dysponują już twoim dość dokładnym rysopisem.
– Cholera!
– Właśnie. A więc dokąd chcesz się udać?
– A gdzie ty jesteś? – zapytałam. – U mnie?
– Nie. Wyszedłem, jak tylko zaczęło się to całe zamieszanie. Jestem… blisko transmitera.
– Ja też chciałabym się tam znaleźć. – Rozejrzałam się szybko dokoła. Ocean, niebo, kilka obłoczków. Przynajmniej ani śladu EMV.
– W porządku – odezwał się bezcielesny głos Johnny’ego. – Niecałe dziesięć kilometrów od ciebie jest wojskowy transmiter o nieograniczonym zasięgu.
Osłoniłam oczy i obróciłam się o trzysta sześćdziesiąt stopni.
– Gówno, a nie transmiter – powiedziałam. – Nie wiem, jak daleko ode mnie jest linia horyzontu, ale wygląda mi to na co najmniej czterdzieści kilometrów, i nigdzie po drodze nie ma żadnego transmitera.
– Baza podwodna – wyjaśnił lakonicznie Johnny. – Uważaj, przejmuję kontrolę.
Mata podskoczyła gwałtownie, opadła, po czym zaczęła błyskawicznie obniżać lot. Trzymałam się obiema rękami, ze wszystkich sił starając się nie krzyczeć.
– Podwodna… – wykrztusiłam, a następnie zapytałam, przekrzykując ryk wiatru: – Jak daleko?
– Chodzi ci o to, jak głęboko?
– Tak!
– Osiem sążni.
Przeliczyłam archaiczne jednostki na metry i tym razem już wrzasnęłam.
– Przecież to prawie czternaście metrów pod wodą!
– A gdzie, twoim zdaniem, powinna znajdować się baza podwodna? – odparł z niewzruszonym spokojem.
– Co mam robić? Wstrzymać oddech?!
Ocean był coraz bliżej.
– Niekoniecznie – rozległ się głos z komlogu. – Maty są wyposażone w prymitywne pola siłowe, włączające się w przypadku zderzenia. Do głębokości ośmiu sążni powinno chyba wystarczyć. Trzymaj się.
Zastosowałam się do jego rady.
Czekał już na mnie. Podwodna baza była pogrążona w ciemności i cuchnęła starym potem, sam transmiter zaś był wojskowego typu, jakiego nigdy do tej pory nie widziałam. Trudno opisać ulgę, jaką odczułam, kiedy wyszłam na zalaną promieniami słońca ulicę miasta i zobaczyłam twarz Johnny’ego.
Opowiedziałam mu, co spotkało kucyka. Przechadzaliśmy się pustymi ulicami, wzdłuż których wznosiły się stare budynki. Bladoniebieskie, przedwieczorne niebo wchłaniało powoli coraz ciemniejsze odcienie. Byliśmy sami.
– Ejże, a gdzie my właściwie jesteśmy? – zapytałam, zatrzymując się nagle. Planeta ogromnie przypominała Ziemię, ale niebo, grawitacja i ogólne wrażenie było zupełnie inne, niepodobne do wszystkiego, co widziałam do tej pory.
Johnny uśmiechnął się.
– Zgadnij. Ale może najpierw przejdziemy się jeszcze trochę.
Dotarliśmy do poprzecznej szerokiej ulicy i po lewej stronie ujrzeliśmy ruiny potężnej budowli. Stanęłam jak wryta.
– Przecież to Koloseum… – szepnęłam. – Rzymskie Koloseum ze Starej Ziemi! – Obrzuciłam wzrokiem zabytkowe budynki, brukowane ulice i drzewa kołyszące łagodnie gałęziami w podmuchach lekkiego wiatru. – To rekonstrukcja Rzymu – powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał możliwie najnormalniej. – Nowa Ziemia? – Wiedziałam jednak, że nie trafiłam. Byłam kilka razy na Nowej Ziemi i wszystko wyglądało tam zupełnie inaczej.
Johnny pokręcił głową.
– Znajdujemy się poza Siecią.
– To niemożliwe – odparłam bez zastanowienia. Jak wynika z definicji, każda planeta, na którą można dotrzeć za pomocą transmitera, należy do Sieci.
– A jednak to prawda.
– W takim razie gdzie jesteśmy?
– Na Starej Ziemi.
Ruszyliśmy dalej. Johnny wskazał mi kolejną ruinę.
– Forum Romanum. – Kiedy schodziliśmy po nie kończących się schodach, dodał: – Przed nami jest Plac Hiszpański, gdzie spędzimy noc.
– Stara Ziemia… – wymamrotałam wreszcie. Były to moje pierwsze słowa od dobrych kilkunastu minut. – Podróż w czasie?
– Nie ma czegoś takiego, M. Lamio.
– Park tematyczny?
Johnny roześmiał się. Był to bardzo miły śmiech, przyjazny i niewymuszony.
– Być może. Szczerze mówiąc, nie znam ani celu, w jakim został wybudowany, ani zasad jego działania. Nazywamy to analogiem.
– Analog. – Zmrużyłam oczy i popatrzyłam prosto w czerwone, wiszące nisko na niebie słońce, które oświetlało wąską boczną uliczkę. – Wszystko wygląda dokładnie tak samo jak na hologramach ze Starej Ziemi. Mam wrażenie, że jest takie samo, chociaż nigdy tam nie byłam.
– Zgadza się.
– Gdzie to jest? Chodzi mi o to, przy której gwieździe?
– Nie znam numeru – odparł Johnny. – W każdym razie gdzieś w Mgławicy Herkulesa.
Udało mi się nie zemdleć, ale usiadłam, tam gdzie stałam, czyli na jednym ze stopni. Korzystając z napędu Hawkinga, ludzkość skolonizowała setki planet w promieniu wielu tysięcy lat świetlnych, a następnie połączyła je siecią transmiterów, ale nikt jeszcze nie próbował dotrzeć do gwiazd w eksplodującym Jądrze Galaktyki. Szczerze mówiąc, dopiero co wypełzliśmy z kolebki ukrytej w jednym z jej spiralnych ramion. Mgławica Herkulesa…