– Coś takiego nigdy by mi się nie udało – odparł Johnny. – To, co ty postrzegasz jako złożone międzygwiezdne społeczeństwo, stanowi jedynie maleńki fragment matrycy rzeczywistości. Bez przerwy byłbym zdany na łaskę i niełaskę Sztucznych Inteligencji z TechnoCentrum, a Keats jako rzeczywisty człowiek nie miałby najmniejszych szans na przeżycie.
– W porządku – zgodziłam się. – Musisz wydostać się poza Sieć. Dlaczego jednak akurat na Hyperiona? Przecież jest wiele innych kolonii.
Wziął mnie za rękę i zacisnął na niej swoje długie, ciepłe i silne palce.
– Nie rozumiesz, Brawne? Jest całkiem możliwe, że sny Keatsa o Hyperionie świadczyły o nawiązaniu czegoś w rodzaju ponadczasowej łączności między nim z “wtedy” i z “teraz”, a nawet jeżeli nie, to Hyperion stanowi jedną z największych zagadek naszych czasów – zarówno natury czysto fizycznej, jak i poetyckiej – i jest całkiem możliwe, że on… to znaczy, że ja urodziłem się, umarłem i ponownie urodziłem się po to, aby ją rozwikłać.
– Dla mnie wygląda to na zupełne wariactwo – powiedziałam szczerze. – Mania wielkości.
Johnny roześmiał się.
– Prawie na pewno. A mimo to chyba nigdy nie byłem szczęśliwszy! – Chwycił mnie za ramiona, postawił na nogi i objął mocno. – Polecisz ze mną, Brawne? Polecisz ze mną na Hyperiona?
Zamrugałam ze zdziwienia, zaskoczona nie tylko pytaniem, ale także odpowiedzią, która błyskawicznie ogarnęła mnie falą ciepła.
– Tak – powiedziałam. – Polecę.
Przeszliśmy do sypialni i kochaliśmy się przez resztę dnia. Potem zasnęliśmy, a obudził nas dopiero sączący się przez brudne szyby blask reflektorów oświetlających kratownice doków załadunkowych, na których właśnie zaczynała pracę trzecia zmiana. Pogrążony w myślach Johnny leżał na wznak, wpatrując się w sufit szeroko otwartymi piwnymi oczami. Kiedy zauważył, że ja także nie śpię, uśmiechnął się i przytulił mnie mocno. Oparłam policzek w miejscu, w którym ramię łączy się z barkiem i klatką piersiową, po czym niemal natychmiast ponownie zapadłam w sen.
Kiedy nazajutrz przenieśliśmy się za pomocą transmitera na TC2, włożyłam na siebie najlepsze ubranie: komplet z czarnego, błyszczącego materiału, białą jedwabną bluzkę z Renesansu z rubinową broszką zaprojektowaną przez Carvnela oraz trójgraniasty Eulin Bré. Zostawiłam Johnny’ego w pełnym drewna i mosiądzu barze w pobliżu głównego terminalu, ale najpierw wręczyłam mu ukryty w papierowej torbie pistolet ojca, nakazując strzelać do każdego, kto spojrzy krzywo w jego stronę.
– Język Sieci ma niesłychanie wiele subtelnych odcieni – zauważył.
– Akurat to wyrażenie jest znacznie starsze niż Sieć – odparłam. – Po prostu zrób to, dobrze?
Ścisnęłam mu mocno rękę i wyszłam, nie oglądając się za siebie.
Najpierw poleciałam taksówką do Centrum Administracyjnego, gdzie musiałam przejść chyba aż dziewięć szczegółowych kontroli, zanim wpuszczono mnie do środka. Pokonałam na piechotę półkilometrową trasę wiodącą przez Park Jeleni, podziwiając łabędzie pływające po pobliskim jeziorze i białe budynki na szczycie odległego wzniesienia, po czym musiałam znowu poddać się drobiazgowej kontroli, zanim kobieta w mundurze strażnika poprowadziła mnie wykładaną płaskimi kamieniami ścieżką w kierunku siedziby rządu. Mieściła się ona w niskim, proporcjonalnym budynku wzniesionym wśród niewysokich wzgórz pokrytych klombami różnobarwnych kwiatów. Znalazłam się w eleganckiej poczekalni, ale zanim zdążyłam usiąść na autentycznym, pochodzącym sprzed hegiry, zabytkowym krześle, pojawił się sekretarz i zaprosił mnie do prywatnego gabinetu przewodniczącej Senatu.
Meina Gladstone wyszła zza biurka, aby uścisnąć mi rękę, i wskazała fotel. Czułam się trochę dziwnie, widząc ją znowu osobiście po tylu latach oglądania jedynie w telewizji. Z bliska wyglądała jeszcze bardziej imponująco niż na ekranie: krótkie siwiejące włosy zdawały się rozwiane jakimś niewyczuwalnym, ale bardzo silnym wiatrem, kości policzkowe były tak wystające, a broda tak ostra i stercząca, jak twierdzili wszyscy dopatrujący się nadzwyczajnego podobieństwa między nią a Lincolnem, najbardziej jednak zwracały na siebie uwagę duże, smutne brązowe oczy, których spojrzenie mogło przekonać nawet największego niedowiarka, że stoi przed autentycznym, żywym człowiekiem z krwi i kości.
Ze zdziwieniem przekonałam się, że zaschło mi w ustach.
– Dziękuję, że zechciałaś mnie przyjąć, M. Gladstone. Wiem, jak bardzo jesteś zajęta.
– Nigdy tak bardzo, żeby nie móc się z tobą spotkać, Brawne. Podobnie jak twój ojciec nigdy nie był aż tak zajęty, żeby nie znaleźć trochę czasu dla mnie, kiedy jeszcze byłam młodym senatorem.
Skinęłam głową. Tata powiedział mi kiedyś, iż Meina Gladstone jest jedynym politycznym geniuszem Hegemonii. Od samego początku wiedział, że pewnego dnia zostanie przewodniczącą Senatu, mimo iż dość późno zaczęła brać czynny udział w życiu politycznym. Żałowałam, że nie dożył chwili, kiedy spełniły się jego przepowiednie.
– Jak się miewa twoja matka, Brawne?
– Dziękuję, M. Gladstone. Raczej nie opuszcza już naszego starego letniego domku na Freeholmie, ale odwiedzam ją co roku na Boże Narodzenie.
Gladstone skinęła głową. Przysiadła na krawędzi masywnego biurka, które – według brukowej prasy – należało niegdyś do jednego z zamordowanych prezydentów dawnych Stanów Zjednoczonych (jednak nie do Lincolna), ale zaraz uśmiechnęła się, wstała i przeniosła się na prosty fotel stojący za biurkiem.
– Brakuje mi twojego ojca, Brawne. Bardzo chciałabym, żeby teraz był tu ze mną. Widziałaś po drodze jezioro?
– Tak.
– Pamiętasz, jak razem z moją Kresten pływałyście po nim maleńkimi żaglówkami?
– Niestety nie, M. Gladstone. Musiałam być wtedy bardzo młoda.
Meina Gladstone ponownie się uśmiechnęła. Zaświergotał interkom, ale ona uciszyła go gniewnym machnięciem ręki.
– Co mogę dla ciebie zrobić, Brawne?
Wzięłam głęboki wdech.
– M. Gladstone, z pewnością wiesz, że pracuję jako niezależny prywatny detektyw… – Nawet nie czekałam, aż skinie głową. – Sprawa, nad którą obecnie pracuję, kazała mi ponownie zająć się samobójstwem ojca…
– Brawne, przecież zdajesz sobie sprawę, że przeprowadzono bardzo szczegółowe śledztwo. Zapoznałam się z całym raportem komisji.
– Ja też – odparłam. – Jednak ostatnio dowiedziałam się wielu bardzo dziwnych rzeczy o TechnoCentrum i jego zainteresowaniu planetą o nazwie Hyperion. Czy ty i ojciec nie przygotowywaliście projektu uchwały, na mocy której Hyperion stałby się częścią Protektoratu?
Gladstone skinęła głową.
– Owszem. Tamtego roku mieliśmy takie plany wobec kilkunastu kolonii. Niestety, nie udało się z żadną.
– Zgadza się. Czy jednak nie odniosłaś wrażenia, M. Gladstone, że TechnoCentrum albo Rada Konsultacyjna SI najbardziej interesowały się właśnie Hyperionem?
Przewodnicząca Senatu przez chwilę przyglądała mi się uważnie, ssąc końcówkę staromodnego pióra.
– Czego się właściwie dowiedziałaś, Brawne?
Otwierałam już usta, ale ona nagle podniosła rękę.
– Zaczekaj. – Wcisnęła jakiś przycisk na biurku. – Thomas, wychodzę na chwilę. Dopilnuj, żeby delegacja z Sol Draconis miała się czym zająć, jeśli nie zdążę jej przyjąć o wyznaczonej porze.
Nie zauważyłam, żeby jeszcze czegoś dotknęła, ale przy przeciwległej ścianie pojawił się nagle portal transmitera. Dała mi znak, żebym szła pierwsza.
Aż po odległy horyzont ciągnęła się równina porośnięta złocistą, sięgającą do kolan trawą. Bladożółte niebo było pokryte rudawymi smugami przypominającymi obłoki. Nie miałam pojęcia, co to za planeta.
Meina Gladstone pojawiła się zaraz za mną i dotknęła komlogu przytroczonego do przedramienia. Portal zniknął. Ciepły wiatr niósł w naszą stronę jakieś intensywne, ale dość przyjemne zapachy.
Gladstone ponownie dotknęła komlogu, zerknęła w górę i skinęła głową.
– Przepraszam za pewne niedogodności, Brawne. Kastrop-Rauxel nie ma ani datasfery, ani żadnych satelitów. A teraz proszę, mów dalej. Na jaką informację udało ci się natrafić?