To było jeszcze gorsze.
Część infopłaszczyzny rozjarzyła się nagle, a potem jakby zapadła, pozostawiając czarną wyrwę, w którą rzeczywistość natychmiast runęła spienionym strumieniem.
– Trzymaj się! – wrzasnął BB, przekrzykując zgiełk elektronicznych trzasków i szumów, który zdawał się przeszywać moje kości, kiedy koziołkując i obracając się bezradnie, zostaliśmy wessani przez pustkę niczym owady, które nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wpadły w gigantyczny wir.
W jakiś przedziwny, niezrozumiały sposób zakute w czarne pancerze fagi przedarły się przez szaloną zawieruchę i uderzyły w naszym kierunku. BB uchylił się przed jednym i wykorzystał impet drugiego, kierując go przeciwko trzeciemu. Pogrążaliśmy się w pustce bardziej lodowatej i ciemniejszej niż cokolwiek, co moglibyśmy napotkać w naszej rzeczywistości.
– Tam! – ryknął BB, ale jego głos był ledwo słyszalny wśród trzasków i grzmotów, towarzyszących pękaniu infopłaszczyzny.
Tam, ale co? W chwilę później i ja to zobaczyłam: cienką żółtą kreskę, targaną zawirowaniami czasoprzestrzeni niczym flaga na wietrze. BB zawrócił wywołaną przez siebie falę, aby poniosła nas przeciwko huraganowi, błyskawicznie skorygował jej częstotliwość, i zaraz potem pędziliśmy po żółtej kresce…
…dokąd? Wprost w zamarznięte fontanny fajerwerków. Przezroczyste łańcuchy górskie informacji, ciągnące się bez końca lodowce ROM-ów, linie przesyłowe podobne do sieci włókien nerwowych, metaliczne obłoki pseudointeligentnych wewnętrznych procesorów myśli, lśniące piramidy danych wzorcowych, strzeżone przez jeziora czarnego lodu i armie równie czarnych fagów.
– Cholera… – szepnęłam, nie kierując tej uwagi do żadnej konkretnej osoby.
BB wciąż pędził po żółtej kresce, jednocześnie zanurzając się w nią coraz bardziej. Nagle odniosłam wrażenie, jakby ktoś włożył na moje barki ogromny ciężar.
– Mam! – wrzasnął triumfalnie BB, a zaraz potem rozległ się odgłos potężniejszy od ryku tysiąca huraganów, który najpierw nas ogarnął, następnie zaś przeszył na wylot. Nie była to ani syrena, ani ostrzegawczy klakson, ale z pewnością zawierał w sobie zarówno ostrzeżenie, jak i agresję.
Zaczęliśmy zmierzać ku powierzchni. Poprzez plamy różnobarwnego chaosu dostrzegłam jakby szarą, jednolitą ścianę, i choć nikt mi tego nie powiedział, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że tam właśnie kończy się to informatyczne szaleństwo. Uciekaliśmy.
Ale nie dość szybko.
Fagi uderzyły jednocześnie z pięciu stron. W ciągu dwunastu lat pracy w charakterze prywatnego detektywa otrzymałam jedną ranę postrzałową, dwa razy pchnięto mnie nożem, miałam też złamanych kilka żeber. To jednak bolało tak jak nic do tej pory. BB walczył zaciekle, jednocześnie prąc w górę.
Ja tylko krzyczałam. Czułam, jak lodowate pazury wbijają się w nasze niematerialne ciała, ciągnąc nas w dół, z powrotem ku feerii oślepiających barw, hałasowi i zamętowi. BB starał się uruchomić jakiś program, może nawet coś jakby zaklęcie, które by je odstraszyło, ale bez skutku. Coraz silniejsze ciosy jeden za drugim dochodziły celu, którym byłam nie ja, lecz głównie informatyczny analog BB.
Zaczęliśmy tonąć. Niewyobrażalne siły ciągnęły nas z coraz większą mocą. Nagle wyczułam obecność Johnny’ego i jakaś potężna ręka szarpnęła nas i przeciągnęła przez szarą ścianę na mgnienie oka przed tym, jak uruchomione na nowo pola obronne zatrzasnęły się niczym stalowe szczęki.
Z zapierającą dech w piersi prędkością pędziliśmy zatłoczonymi liniami przesyłowymi, mijając licznych kurierów i nieco mniej licznych dataświrów równie łatwo, jak EMV minąłby wóz ciągnięty przez woły. Wkrótce dotarliśmy do bramy, za którą zaczynał się normalny, biegnący wolnym rytmem czas, przeskoczyliśmy nad tłoczącymi się tam cyfrowymi analogami, poczułam mdłości, towarzyszące zawsze przejściu z jednej rzeczywistości do drugiej, po czym w moje szeroko otwarte oczy uderzyło jaskrawe światło. Prawdziwe światło. Całkowicie wyczerpana, z głośnym jękiem osunęłam się na konsoletę.
– Chodź, Brawne.
Johnny – albo ktoś bardzo do niego podobny – pomógł mi stanąć na nogi i poprowadził mnie w stronę drzwi.
– BB… – szepnęłam.
– Nie.
Otworzyłam oczy. BB Surbringer leżał górną połową ciała na konsolecie. Tył jego głowy eksplodował, zabryzgując sprzęt szaroczerwoną substancją. Miał otwarte usta, z których sączyła się jakaś spieniona ciecz. Chyba stopiły mu się oczy.
Johnny złapał mnie wpół i niemal podniósł.
– Musimy uciekać! – syknął mi do ucha. – Lada chwila ktoś się tu zjawi.
Zacisnęłam powieki i pozwoliłam, żeby mnie stamtąd wyprowadził.
Obudziło mnie przyćmione, czerwone światło i odgłos kapiącej wody. Natychmiast poczułam woń nieczystości, pleśni oraz ozonu – ta ostatnia wskazywała na bliskość nie zaizolowanych kabli z włókien optycznych. Otworzyłam jedno oko.
Znajdowaliśmy się w niskim pomieszczeniu, bardziej przypominającym jaskinię niż pokój. Z nierównego sufitu zwieszały się przewody, na pokrytej zaś śliskimi płytkami podłodze zebrały się rozległe kałuże. Czerwone światło sączyło się z zewnątrz – może ze schodów dla obsługi technicznej albo tunelu dla automatycznych urządzeń czyszczących. Jęknęłam cicho. Johnny był obok mnie, na tym samym posłaniu z podartych, cuchnących koców. Twarz miał umazaną smarem i błotem, i nawet w przyćmionym świetle dostrzegłam na niej świeżą ranę.
– Gdzie jesteśmy?
Dotknął mojego policzka, drugie ramię zaś podsunął mi pod plecy i pomógł usiąść. Wszystko zatańczyło mi przed oczami, tak że nawet przez chwilę wydawało mi się, że zwymiotuję. Johnny podał mi plastikowy pojemnik z wodą.
– Kopiec Dregsa – powiedział.
Domyśliłam się tego, zanim jeszcze ostatecznie odzyskałam przytomność. Kopiec Dregsa to najbardziej zakazane miejsce na Lususie, prawdziwa ziemia niczyja, zamieszkana przez ściągających z całej Sieci oprychów i nieudaczników. Właśnie tutaj kilka lat temu próbowano mnie zabić, a na pamiątkę tego wydarzenia po dziś dzień noszę tuż nad lewym biodrem bliznę po promieniu lasera.
Wyciągnęłam pojemnik po więcej; Johnny oddalił się nieco, aby znów napełnić go wodą z metalowej bańki. Przeżyłam chwilę paniki, kiedy sięgnęłam do kieszeni, a potem do paska, i przekonałam się, że nie ma tam pistoletu taty. Kiedy Johnny wrócił i zobaczył moje przerażone spojrzenie, natychmiast zrozumiał, co stało się jego przyczyną, i pokazał mi broń. Uspokoiłam się i łapczywie wypiłam kolejną porcję wody.
– BB? – zapytałam, mając nadzieję, że to wszystko był tylko koszmarny sen.
Johnny potrząsnął głową.
– SI przygotowały zabezpieczenia, jakich istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. BB radził sobie znakomicie, ale nawet on nie mógł nic poradzić przeciwko fagom TechnoCentrum. Połowa operatorów działających na infopłaszczyźnie wyczuła echa bitwy. Wyczyn BB przeszedł już do legendy.
– Kurewsko wspaniale – powiedziałam, po czym roześmiałam się cicho, choć w moich uszach ten śmiech podejrzanie przypominał szloch. – Przeszedł do legendy. A BB nie żyje. I gówno nam to dało.
Johnny objął mnie mocno.
– Nieprawda, Brawne. Wdarł się na chwilę do Centrum, a przed śmiercią zdążył jeszcze przekazać mi wszystkie dane.
Wreszcie zdołałam usiąść zupełnie prosto i spojrzałam na Johnny’ego. Wydawał się zupełnie taki sam – te same łagodne oczy, włosy, identyczny głos. A jednak było w nim coś odrobinę innego, jakby głębszego. Bardziej ludzkiego?
– Udało się? – zapytałam. – Dokonałeś transferu? Czy teraz jesteś…
– …człowiekiem? – dokończył za mnie i uśmiechnął się. – Tak, Brawne. Jestem tak bardzo człowiekiem, jak tylko może nim być ktoś stworzony w TechnoCentrum.
– Ale chyba pamiętasz mnie… i BB… i wszystko, co się stało?