– Do mnie?
Tym razem wziął mnie za rękę.
– Tak, Brawne. Wygląda na to, że teraz ty także stanowisz cząstkę tajemnicy Hyperiona.
Potrząsnęłam głową, a ponieważ poczułam dziwne odrętwienie skóry z tyłu czaszki i nieco nad lewym uchem, sięgnęłam tam ręką, spodziewając się natrafić na opatrunek założony na ranę, której dorobiłam się podczas wycieczki na infopłaszczyznę. Tymczasem moje palce napotkały charakterystyczny kształt gniazdka.
Wyszarpnęłam drugą rękę z uścisku Johnny’ego i z przerażeniem wytrzeszczyłam na niego oczy. Korzystając z tego, że jestem nieprzytomna, założył mi złącze!
– Musiałem, Brawne – powiedział ze smutkiem. – Kto wie, czy od tego nie będzie zależało nasze życie.
Pogroziłam mu pięścią.
– Ty mały, pieprzony sukinsynu! Może mi wyjaśnisz, dlaczego miałabym łączyć się bezpośrednio z Centrum?
– Nie z Centrum – zaprotestował Johnny. – Ze mną.
– Z tobą? – Czułam ogromną pokusę, żeby grzmotnąć go w tę wyklonowaną twarz. – Przecież podobno jesteś już człowiekiem, nie pamiętasz?
– Owszem, ale zachowałem większość funkcji cybryda. Pamiętasz, jak kilka dni temu wystarczyło, żebym cię dotknął, a od razu znalazłaś się na infopłaszczyźnie?
Posłałam mu miażdżące spojrzenie.
– Nie wybieram się tam.
– Wiem. Ani ja. Możliwe jednak, że w bardzo krótkim czasie będę musiał przekazać ci ogromną liczbę danych. Wczoraj w nocy zawiozłem cię do pracującego “na czarno” chirurga, który wszczepił ci dysk Schröna.
– Ale dlaczego?
Dysk Schröna był mały jak paznokieć kciuka i potwornie drogi. Zawierał mnóstwo komórek pamięci, z których każda dysponowała wręcz nieprawdopodobną pojemnością. Do zawartości dysku Schróna nie miał dostępu żaden organizm biologiczny, w związku z czym używano ich głównie do przenoszenia danych. Człowiek ze wszczepionym dyskiem był w stanie przewieźć z planety na planetę zawartość całej datasfery. Do licha, po co człowiek? Wystarczyłby zwykły pies.
– Dlaczego? – zapytałam ponownie, zastanawiając się, czy Johnny – albo ktoś kierujący jego ruchami – postanowił wykorzystać mnie jako takiego właśnie kuriera.-Dlaczego?
Wyciągnął rękę i musnął palcami moją pięść.
– Zaufaj mi, Brawne.
Nie ufałam nikomu już od dwudziestu lat, to znaczy od chwili, kiedy tata strzelił sobie w łeb, a mama rzuciła się w dające złudzenie bezpieczeństwa ramiona obłędu. Nie istniał żaden powód, dla którego teraz miałabym zaufać Johnny’emu.
A jednak zaufałam.
Rozluźniłam mięśnie i wzięłam go za rękę.
– W porządku – powiedział. – Teraz dokończ posiłek, żebyśmy mogli wziąć się na serio do ratowania naszej skóry.
Broń i prochy były najłatwiej dostępnymi towarami w Kopcu Dregsa. Resztę pokaźnego zapasu czarnorynkowych marek Johnny’ego wydaliśmy na zakup broni.
Jeszcze przed 2200 każde z nas miało na sobie tytanowo-polimerową zbroję. Głowę Johnny’ego okrywał czarny lustrzany hełm goondy, moją zaś bojowa maska Armii. Wspomagane rękawice Johnny’ego były potężne i czerwone, moje zaś prawie niewidzialne, wyposażone w zatrute kolce. Johnny miał za pasem bicz boży Intruzów, sprowadzony nielegalnie z Bressii, oraz laserową pałkę, ja natomiast – oprócz pistoletu taty – dysponowałam minidziałkiem Steinera-Ginna, przytroczonym do stabilizowanego żyroskopowe uchwytu przy pasie. Broń była sprzężona z wizjerem maski, dzięki czemu mogłam naprowadzać ją na cel i strzelać bez pomocy rąk.
Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie, a potem zaczęliśmy się śmiać. Kiedy atak wesołości minął, zapadło długie milczenie.
– Jesteś pewien, że powinniśmy zacząć właśnie od świątyni Chyżwara na Lususie? – zapytałam po raz trzeci albo czwarty.
– Nie możemy skorzystać z transmitera – odparł cierpliwie Johnny. – Na miejsce dotarłyby dwa trupy, a TechnoCentrum zarejestrowałoby tylko krótkotrwałą awarię, która, na szczęście, nie pociągnęła za sobą poważniejszych skutków. Nie możemy nawet wsiąść do windy. Musimy znaleźć jakieś zapomniane schody i pokonać pieszo sto dwadzieścia pięter, a potem pójść głównym pasażem.
– No dobrze, ale czy kapłani wpuszczą nas do środka?
Johnny wzruszył ramionami. Ponieważ miał na sobie czarną, lśniącą jak chitynowy pancerz zbroję, ten gest upodobnił go na chwilę do owada. Głos wydobywający się przez szczeliny hełmu miał metaliczne brzmienie.
– Tak naprawdę to tylko im powinno zależeć na naszym ocaleniu i tylko oni dysponują wystarczającą siłą, żeby zapewnić nam ochronę przed Hegemonią i znaleźć sposób na przewiezienie nas na Hyperiona.
Podniosłam wizjer.
– Meina Gladstone powiedziała, że już żadna pielgrzymka nie otrzyma zgody na wyruszenie w drogę.
Czarna postać ponownie wzruszyła ramionami.
– Pieprzyć Meinę Gladstone – mruknął mój kochanek-poeta.
Nabrałam powietrza głęboko w płuca i podeszłam do wylotu niszy, w której się skryliśmy. Johnny stanął tuż za mną. Jego pancerz dotknął mojego pancerza.
– Gotowa, Brawne?
Skinęłam głową, wysunęłam do przodu lufę minidziałka i chciałam ruszyć naprzód, ale Johnny położył mi rękę na ramieniu.
– Kocham cię, Brawne.
Ponownie skinęłam głową. Starałam się odgrywać twardziela, ale zapomniałam, że mam podniesiony wizjer i że każdy może zobaczyć łzy spływające mi po policzkach.
Kopiec funkcjonuje bez przerwy przez dwadzieścia osiem godzin na dobę, ale – chyba ze względu na jakąś tradycję – podczas trzeciej zmiany ruch jest zdecydowanie najmniejszy. Najwięcej szans na powodzenie mielibyśmy podczas szczytu komunikacyjnego w trakcie pierwszej zmiany, lecz jeśli istotnie czekali na nas goondowie i inni płatni mordercy, to nie obyłoby się bez licznych ofiar spośród niewinnych przechodniów.
Wspinaczka na poziom głównego pasażu zajęła nam ponad trzy godziny. Szliśmy po kolei kilkunastoma klatkami schodowymi, niezliczonymi korytarzami technicznymi, opustoszałymi pochylniami, do których nikt nie zaglądał od osiemdziesięciu lat, to znaczy od ostatnich wielkich rozruchów na Lususie, a także po metalowych drabinach niemal zupełnie zżartych przez korozję. Wreszcie znaleźliśmy się na rampie jakiegoś magazynu niecały kilometr od świątyni Chyżwara.
– Nie wierzę, że poszło nam aż tak łatwo – szepnęłam do interkomu.
– Prawdopodobnie skoncentrowali ludzi w porcie kosmicznym i wokół największych skupisk transmiterów.
Ruszyliśmy odkrytą kładką w kierunku pasażu, trzydzieści metrów pod pierwszym poziomem sklepów i czterysta poniżej dachu. Bogato zdobiona, wolno stojąca świątynia Chyżwara wznosiła się w odległości najwyżej pół kilometra od nas. Nieliczni klienci sklepów i spacerowicze spoglądali na nas ze zdziwieniem, po czym skwapliwie usuwali nam się z drogi. Byłam pewna, że zawiadomiono już policję, ale zdziwiłabym się, gdyby pojawiła się zaraz po wezwaniu.
Z otworu pobliskiej windy grawitacyjnej wysypała się z wrzaskiem gromada poubieranych w jaskrawe stroje ulicznych łapserdaków. Mieli noże pulsacyjne, łańcuchy i wspomagane rękawice. Johnny natychmiast skierował w ich stronę bicz, który z cichym popiskiwaniem wysłał kilka promieni naprowadzających, ja zaś przenosiłam spojrzenie z jednej postaci na drugą, a lufa minidziałka dokładnie powtarzała moje ruchy.
Smarkacze stanęli jak wryci, wybałuszyli na nas oczy i odruchowo podnieśli ręce. Po sekundzie, kiedy osłupienie minęło, zniknęli w otworze windy.
Spojrzałam na Johnny’ego, ale ujrzałam tylko swoje odbicie w lustrzanej powierzchni jego hełmu. Żadne z nas się nie roześmiało.
Weszliśmy w prowadzącą na północ alejkę. Po obu jej stronach przechodnie pośpiesznie kryli się w sklepach. Od schodów świątyni dzieliło nas już tylko niespełna sto metrów. W słuchawkach mojego wojskowego hełmu wyraźnie słyszałam bicie własnego serca. Pięćdziesiąt metrów. Jakby wezwany naszymi myślami, jakiś akolita, kapłan albo inna cholera pojawił się przy potężnych wrotach i nie spuszczał z nas wzroku. Trzydzieści metrów. Gdyby ktoś miał zamiar nas zatrzymać, zrobiłby to wcześniej.
Odwróciłam się do Johnny’ego, żeby rzucić jakąś żartobliwą uwagę, i w tej samej chwili ugodziło w nas co najmniej dwadzieścia promieni i przynajmniej drugie tyle pocisków. Zewnętrzna warstwa tytanowo-polimerowego pancerza eksplodowała, neutralizując niemal całą energię wybuchów, większość zaś śmiercionośnych promieni odbiła się od ukrytej pod spodem zwierciadlanej powierzchni. Większość, ale nie wszystkie.