Выбрать главу

Uderzenie było tak silne, że zwaliło Johnny’ego z nóg. Przyklękłam, rozglądając się w poszukiwaniu źródła laserowego promieniowania.

Dziesięć pięter w górze, na ścianie mieszkalnej części Kopca! Wizjer mojego hełmu ściemniał, a minidziałko zatrajkotało dokładnie tak samo jak piła łańcuchowa, którą widziałam kiedyś w zabytkowym holofilmie. Fragment balkonu i ściany o wymiarach co najmniej pięć na pięć metrów z donośnym hukiem zamienił się w bezkształtny obłok pyłu i kropelek stopionego szkła.

Kolejna porcja pocisków trafiła mnie w plecy.

Zamortyzowałam upadek rękami i obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni. Na każdym poziomie było ich co najmniej kilku, wszyscy poruszali się z precyzją doskonale wyregulowanych mechanizmów. Johnny zdołał jakoś dźwignąć się na kolana i strzelał w kierunku napastników ze swojej broni. Nagle jedna z biegnących sylwetek zniknęła we wnętrzu ognistej kuli, a niemal jednocześnie wielkie wystawowe okno za jej plecami rozżarzyło się i rozpłynęło niczym tafla lodu. Szybkimi seriami z minidziałka rozniosłam na strzępy dwóch ludzi na wyższych poziomach.

Nad naszymi głowami pojawił się nagle śmigacz z odkrytą kabiną. Ułamek sekundy później uderzyły w ziemię rakietowe pociski. Przeszklone wystawy rzygnęły na nas niezliczonymi ostrymi odłamkami, ja zaś podniosłam głowę, zamrugałam dwa razy i strzeliłam. Śmigacz przesunął się gwałtownie w bok, zawadził o ruchome schody, na których przycupnęło kilku przechodniów, i wraz z nimi runął w dół z łoskotem miażdżonego metalu. Buchnął ogień, a ja dostrzegłam jeszcze jakąś płonącą sylwetkę, która poszybowała w ślad za wrakiem ku oddalonej o ponad osiemdziesiąt metrów nawierzchni pasażu.

– Po lewej! – krzyknął Johnny przez interkom.

Z jednego z niższych poziomów zeskoczyli czterej ludzie w pełnych zbrojach bojowych. Kameleonowe materiały usiłowały upodobnić się do tła, ale z powodu nie ustających rozbłysków i mnóstwa refleksów świetlnych uczyniły z napastników coś w rodzaju miniaturowego pokazu sztucznych ogni. Jeden z nich błyskawicznie ruszył w moją stronę, natomiast trzej pozostali skierowali się ku Johnny’emu.

Uderzył nożem pulsacyjnym, tak jak to się robi w najciemniejszych zaułkach. Pozwoliłam, by ostrze zetknęło się z pancerzem, wiedząc, że pozostawi na moim ciele bolesną ranę, ale dzięki temu zyskałam bezcenną sekundę. Nie potrzebowałam więcej. Zabiłam mężczyznę ciosem wyprostowanej dłoni, po czym skierowałam minidziałko na tamtych trzech, którzy zajmowali się Johnnym.

Ich zbroje natychmiast stwardniały, więc nie pozostało mi nic innego jak wykorzystać minidziałko w charakterze węża z wodą, którą spłukuje się nieczystości z chodnika. W ciągu kilku sekund wypchnęłam całą trójkę poza krawędź alejki.

Johnny leżał bez ruchu u moich stóp. Część pancerza na jego piersi zniknęła. Czułam paskudny zapach przypieczonego ciała, ale nie mogłam dostrzec żadnych śmiertelnych ran. Przykucnęłam przy nim, by pomóc mu się podnieść.

– Zostaw mnie, Brawne – szepnął. Słyszalność była coraz gorsza. – Uciekaj. Schody…

– Odchrzań się – warknęłam, po czym objęłam go lewym ramieniem w taki sposób, aby pozostawić mojej broni jak najszersze pole ostrzału. – Przecież biorę pieniądze za to, żeby cię ochraniać.

Strzelano do nas z obu ścian Kopca, pomostów i traktów handlowych nad naszymi głowami. Naliczyłam co najmniej dwadzieścia leżących nieruchomo ciał; mniej więcej połowa z nich była odziana w kolorowe, cywilne ubrania. Układ wspomagający przeguby w lewej nogawce mojej zbroi odmówił posłuszeństwa. Podpierając się wyprostowaną nogą, z Johnnym uczepionym mego ramienia, pokonałam kolejne dziesięć metrów dzielących nas od schodów świątyni. U ich szczytu stało już kilku kapłanów Chyżwara; sprawiali wrażenie, jakby nie mieli pojęcia o toczącej się tuż przy nich walce.

– Góra!

Odwróciłam się, wycelowałam i strzeliłam, wszystko w tym samym ułamku sekundy. Działko czknęło jeden jedyny raz, po czym umilkło, ale to i tak wystarczyło, by drugi śmigacz zamienił się w bezkształtne kłębowisko metalu i poszarpanych ciał. Zanim jednak to się stało, zdążył posłać w naszym kierunku rakietową salwę. Rzuciłam Johnny’ego na chodnik i padłam na niego, starając się zasłonić go swoim ciałem.

Wszystkie pociski eksplodowały jednocześnie, kilka w powietrzu, kilka pod powierzchnią gruntu. Jakaś potworna siła dźwignęła nas w górę i cisnęła na odległość co najmniej dwudziestu metrów. I bardzo dobrze, gdyż w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą leżeliśmy, pojawił się ognisty bąbel. Napuchł, sczerwieniał jeszcze bardziej, po czym pękł z hukiem, zostawiając po sobie tylko dziurę w chodniku, od której w lewo i prawo biegły zygzakiem głębokie pęknięcia, tworząc coś w rodzaju fosy oddzielającej nas od atakujących.

Wstałam, jednym szarpnięciem zerwałam pas podtrzymujący bezużyteczne działko, ściągnęłam resztki zbroi i wzięłam Johnny’ego na ręce. Stracił hełm. Jego odsłonięta twarz wyglądała bardzo kiepsko, przez szczeliny w pancerzu sączyła się krew, nie miał prawego ramienia i lewej stopy. Przyciskając go do piersi, ruszyłam w górę po schodach wiodących do świątyni Chyżwara.

Wszędzie przeraźliwie wyły syreny, a pod dachem pasażu pojawiły się pędzące z maksymalną prędkością śmigacze policyjne. Dwaj komandosi, którzy zeskoczyli z najniższego poziomu, pobiegli za mną. Nie odwróciłam się, gdyż musiałam skoncentrować się na tym, by iść choćby w miarę prosto, podpierając się jak laską lewą, sztywną nogą. Wiedziałam już, że mam poważnie poparzone plecy i bok, oraz że w moim ciele tkwi co najmniej kilka ostrych odłamków.

Śmigacze zataczały szerokie kręgi, ale nie zbliżały się do świątyni. Rozpętała się gwałtowna strzelanina. Ciężkie kroki zbliżały się coraz szybciej. Zaciskając zęby, pokonałam jeszcze trzy stopnie. Dwadzieścia stopni wyżej – straszliwie daleko ode mnie – stał biskup, otoczony co najmniej setką ubranych w czerwono-czarne szaty kapłanów.

Spojrzałam na Johnny’ego. Jedno oko miał otwarte i wpatrywał się nim w moją twarz. Drugie było przesłonięte krwią i niemal całkowicie zapuchnięte.

– Wszystko w porządku – szepnęłam. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ja także nie mam już hełmu. – Wszystko w porządku, Johnny. Jesteśmy już prawie na miejscu.

Dwaj mężczyźni w lśniących czarnych zbrojach zastąpili mi drogę. Obaj podnieśli wizjery pokryte licznymi rysami i zadrapaniami. Mieli zawzięte, bezlitosne twarze.

– Zostaw go, dziwko, to może darujemy ci życie.

Skinęłam lekko głową. Byłam zbyt słaba, żeby zrobić jeszcze choć jeden krok. Mogłam tylko stać, kołysząc się w przód i w tył, i trzymać go w ramionach. Krew Johnny’ego kapała powoli na białe kamienie.

– Powiedziałem, żebyś zostawiła tego sukinsyna, to może…

Zastrzeliłam obu z pistoletu taty, który trzymałam ukryty pod ciałem Johnny’ego. Jeden dostał w prawe oko, drugi w lewe.

Runęli na stopnie, ja zaś zrobiłam jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Odpoczęłam chwilę, po czym znowu ruszyłam naprzód.

Czerwono-czarni kapłani utworzyli wąski szpaler. Drzwi świątyni były bardzo wysokie, we wnętrzu panowała ciemność. Nie oglądałam się za siebie, ale sądząc z odgłosów, jakie dobiegały do moich uszu, pasaż wypełnił się już sporym tłumem. Biskup szedł obok mnie, kiedy przekroczyłam próg budowli i zagłębiłam się w mrok.

Położyłam Johnny’ego na chłodnej posadzce. Wokół nas zaszeleściły szaty. Spróbowałam zdjąć z niego resztki zbroi, ale w wielu miejscach wtopiły się w ciało. Dotknęłam zdrową ręką spalonego policzka Johnny’ego.

– Wybacz mi…

Poruszył głową i otworzył oko, a następnie podniósł rękę i przesunął ją po mojej twarzy, włosach i głowie.

– Fanny…

Wiem, że właśnie wtedy umarł, ale sekundę wczesnej poczułam, jak jego palce dotykają gniazdka z tyłu mojej głowy i w przeraźliwie jaskrawej, zapierającej dech w piersi eksplozji wszystko to, czym kiedykolwiek był lub miał być John Keats, wypełniło wszczepiony pod moją czaszkę dysk Schröna. Było to prawie to samo co jego orgazm, który czułam w sobie dwie noce wcześniej: nagłe napięcie, maksymalne naprężenie, a potem ciepło i spokój, wypełniony dogasającymi echami niedawnego przeżycia.