– Niewiarygodne… – szepnął. – Nawet bazylika świętego Piotra w Nowym Watykanie nie może się z tym równać!
Poeta roześmiał się głośno. Światło padało z góry na jego twarz, podkreślając kości policzkowe i nastroszone brwi satyra.
– Nic dziwnego. Ten przybytek budowano dla żywego boga.
Fedmahn Kassad postawił torbę podróżną na podłodze i odchrząknął.
– Wydaje mi się, że Basztę wzniesiono przed założeniem Kościoła Chyżwara – zauważył.
– Tak jest – potwierdził konsul. – Ale Kościół urzęduje tu już od dwustu lat.
– Nie wydaje mi się, żeby teraz ktoś tu mieszkał – odezwała się Brawne Lamia. W lewej ręce trzymała pistolet ojca.
Zaraz po wejściu do Baszty przez co najmniej dwadzieścia minut krzyczeli i nawoływali co sił w płucach, ale powracające znienacka echa oraz wypełniona bzyczeniem much cisza sprawiły, że wreszcie umilkli.
– Tę cholerną wieżę przez osiem miejscowych lat budowały klony i androidy Smutnego Króla Billy’ego – powiedział poeta. – Miał to być największy hotel w całej Sieci, pełniący rolę punktu wypadowego dla tych, którzy chcieli zwiedzać Grobowce Czasu i Miasto Poetów. Coś mi się jednak wydaje, że nawet te gówniane androidy znały miejscową wersję legendy o Chyżwarze.
Sol Weintraub stał w pobliżu okna, trzymając córeczkę w taki sposób, że rozproszone światło padało na policzek i zaciśniętą piąstkę.
– Teraz to i tak bez znaczenia – powiedział. – Lepiej poszukajmy jakiegoś w miarę czystego kąta, gdzie moglibyśmy zjeść kolację.
– Pójdziemy jeszcze dziś wieczorem? – zapytała Brawne Lamia.
– Do Grobowców? – Silenus chyba po raz pierwszy od początku podróży wyraził autentyczne zdumienie. – Chciałabyś spotkać się z Chyżwarem po ciemku?
Lamia wzruszyła ramionami.
– A co to za różnica?
Konsul stał z przymkniętymi oczami w pobliżu drzwi z oprawionych w ołów kolorowych szybek. Drzwi prowadziły na kamienny balkon. Konsul ze zdziwieniem stwierdził, że w dalszym ciągu napina mięśnie, podświadomie oczekując szarpnięć wagonika. Trwająca dzień i całą noc podróż nad ośnieżonymi szczytami wydała mu się nagle zupełnie nierzeczywista. Narastające napięcie i – od trzech dni – niemal całkowity brak snu zaczęły wreszcie dawać znać o sobie. Zmusił się, żeby otworzyć oczy, gdyż w przeciwnym razie zapadłby w drzemkę na stojąco.
– Jesteśmy zmęczeni – powiedział. – Zostaniemy tu na noc, a jutro z samego rana zejdziemy w dolinę.
Ojciec Hoyt wyszedł na wąski balkon i oparł się o kamienną balustradę.
– Czy stąd widać Grobowce?
– Nie – odparł Silenus. – Są za tamtą linią wzgórz. Ale widzicie te białe punkciki na północ i odrobinę na zachód? Lśnią jak powybijane zęby.
– Tak.
– To Miasto Poetów, gdzie Król Billy chciał zgromadzić wszystko, co cenne i piękne na tej planecie. Miejscowi twierdzą, że teraz straszą tam bezgłowe upiory.
– Czy ty jesteś jednym z nich? – zapytała z przekąsem Lamia.
Poeta spojrzał na nią gniewnie i już otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale zobaczył pistolet w ręku kobiety, pokręcił głową i odwrócił się bez słowa.
Od strony schodów dobiegł odgłos ciężkich kroków. W chwilę potem do pokoju wszedł pułkownik Kassad.
– Nad jadalnią są dwa małe składziki – oznajmił. – Ich okna wychodzą na balkon, ale dotrzeć do nich można tylko tymi schodami. Dobre miejsce, żeby się bronić, a co najważniejsze, jest tam zupełnie czysto.
Silenus roześmiał się.
– Czy to znaczy, że nic się do nas nie zdoła dobrać, czy też że kiedy już się dobierze, nie będziemy mieli jak uciec?
– A dokąd mielibyśmy uciekać? – zapytał Sol Weintraub.
– Właśnie, dokąd? – powtórzył konsul. Był naprawdę bardzo zmęczony. Dźwignął z podłogi swój bagaż i chwycił za jeden uchwyt przy sześcianie Möbiusa czekając, aż Lenar Hoyt uczyni to samo z drugiej strony. – Zastosujmy się do rady Kassada, a przede wszystkim jak najszybciej wyjdźmy z tego pokoju. Tutaj cuchnie śmiercią.
Kolacja składała się z ostatnich liofilizowanych racji żywnościowych, odrobiny wina z ostatniej butelki Silenusa oraz kawałka niezbyt świeżego ciasta, którym Sol Weintraub postanowił uświetnić ich ostatni wspólny posiłek. Rachela była za mała, żeby jeść ciasto, ale z apetytem wypiła swoją porcję mleka, po czym zasnęła na brzuszku na miękkiej macie w pobliżu ojca.
Lenar Hoyt wyjął niewielką bałałajkę i uderzył w struny.
– Nie wiedziałam, że potrafisz grać – powiedziała Brawne Lamia.
– Bardzo nędznie.
Konsul potarł oczy.
– Szkoda, że nie mamy fortepianu.
– Masz fortepian na statku – przypomniał mu Silenus.
Konsul spojrzał na poetę.
– Sprowadź tę swoją skorupę – powiedział Martin Silenus. – Napiłbym się whisky.
– O czym ty mówisz? – parsknął ze zniecierpliwieniem Lenar Hoyt.
– O jego statku. Pamiętacie, jak nasz drogi zaginiony Głos Krzaka Masteen powiedział kiedyś konsulowi, że jego tajną bronią jest właśnie ten wspaniały stateczek Hegemonii, który teraz jakby nigdy nic stoi sobie na lądowisku w Keats? Wezwij go, wasza konsulska mość. Sprowadź go tutaj.
Kassad wrócił z klatki schodowej, gdzie od kilku minut instalował urządzenia alarmowe.
– Datasfera nie działa, na orbicie nie ma ani jednego funkcjonującego satelity komunikacyjnego, okręty bojowe Armii porozumiewają się ze sobą na zastrzeżonych, kodowanych częstotliwościach. Jak, twoim zdaniem, miałby się skontaktować z komputerem pokładowym?
Zamiast poety odezwała się Lamia.
– Komunikator.
Konsul przeniósł na nią spojrzenie.
– Przeciętny komunikator jest wielkości sporego budynku – zauważył Kassad.
Brawne Lamia wzruszyła ramionami.
– Het Masteen miał sporo racji. Gdybym była konsulem, to znaczy jednym z zaledwie paru tysięcy ludzi w całej Sieci, którzy mają własny statek kosmiczny, na pewno wymyśliłabym jakiś sposób, żeby w razie potrzeby ściągnąć go, gdzie trzeba. Ta planeta jest zbyt prymitywna, żeby mieć własną datasferę, jonosfera jest za cienka, żeby umożliwić działanie krótkofalówek, satelity komunikacyjne przestają działać przy lada zamieszaniu… Tak, na pewno posłużyłabym się komunikatorem.
– A co z jego rozmiarami? – zapytał konsul, spoglądając kobiecie prosto w oczy. Lamia nie odwróciła wzroku.
– Hegemonia nie umie jeszcze budować przenośnych komunikatorów, ale podobno potrafią to już Intruzi.
Konsul uśmiechnął się. Gdzieś z wnętrza budowli dobiegł odgłos metalicznego uderzenia, a potem zgrzytnięcie, jakby jakiś twardy przedmiot zawadził o kamień.
– Nie ruszajcie się stąd – polecił Kassad. Wyjął zza pasa paralizator, wyłączył ustawione u szczytu schodów urządzenia alarmowe i bezszelestnie wymknął się z pokoju.
– Wygląda na to, że teraz obowiązuje nas prawo wojenne – mruknął Silenus. – Mars uzyskuje przewagę.
– Zamknij się! – parsknęła Brawne Lamia.
– Myślicie, że to Chyżwar? – zapytał Hoyt.
Konsul wzruszył ramionami.
– Chyżwar nie musiałby rozbijać się na schodach, tylko od razu pojawiłby się tutaj.
Hoyt pokręcił głową.
– Chodziło mi o to, czy to Chyżwar jest przyczyną tej… pustki. I rzezi, której ślady wszędzie widzieliśmy.
– Opustoszałe osady świadczą czasem tylko o tym, że ludność została ewakuowana – odparł konsul. – Nikt nie chce spotkać się z Intruzami. A co do śladów rzezi, to niektóre oddziały Planetarnych Sił Samoobrony wymknęły się spod kontroli. To mogło być ich dzieło.
– A gdzie ciała? – zapytał Martin Silenus. – To tylko pobożne życzenia, panie dyplomato. Nasi nieobecni gospodarze od dawna dyndają na stalowym drzewie Chyżwara. Wkrótce i my tam trafimy.
– Zamknij się – powtórzyła ze znużeniem Lamia.
– Jeśli tego nie zrobię, zapewne mnie zastrzelisz? – zapytał z uśmiechem poeta.
– Żebyś wiedział.
Zapadła cisza, którą przerwało dopiero pojawienie się pułkownika Kassada. Ponownie uruchomił urządzenia alarmowe, po czym zwrócił się do pielgrzymów siedzących na kufrach i skrzyniach:
– Nie ma powodu do obaw. To tylko jakieś ptaki – zdaje się, że tubylcy nazywają je ścierwnikami – dostały się do jadalni przez wybitą szybę i urządziły sobie małą ucztę.