Выбрать главу

– Ścierwniki! – zachichotał Silenus. – Coś w sam raz dla nas.

Kassad westchnął, usiadł na złożonym kocu, oparł się plecami o jedną ze skrzyń i zabrał się do zimnego posiłku. Oświetlenie pomieszczenia stanowiła lampa, którą zabrali z wiatrowozu. Prostokąt balkonowego okna ciemniał coraz bardziej, a gęstniejące cienie w szybkim tempie wypełniały zakamarki pokoju.

– To nasza ostatnia noc, a została nam jeszcze jedna opowieść – odezwał się po pewnym czasie Kassad i spojrzał na konsula.

Dyplomata miętosił w palcach kawałek papieru z cyfrą 7.

– Jaki to ma sens? – zapytał, zwilżywszy językiem wargi. – Przecież nasza wyprawa i tak nie przyniesie żadnych rezultatów.

Pozostali spojrzeli na niego.

– Jak mamy to rozumieć? – zapytał ojciec Hoyt.

Konsul zwinął karteluszek i cisnął go w kąt.

– Po to, żeby Chyżwar spełnił czyjeś życzenie, w grupie musi być tylu pielgrzymów, by dało się to wyrazić liczbą pierwszą. Na początku było nas siedmioro, ale teraz, po zniknięciu Masteena, została tylko szóstka. Idziemy na pewną śmierć, bez żadnej nadziei na to, że ktoś z nas zostanie wysłuchany.

Lamia pogardliwie wydęła wargi.

– Przesądy!

Konsul westchnął, po czym potarł czoło.

– Zgadzam się. Ale nie pozostało nam nic innego.

– Czy Rachela nie może być siódmym uczestnikiem pielgrzymki? – zapytał Hoyt, wskazując na śpiące niemowlę.

– Nie – odparł Sol Weintraub. – Każdy pielgrzym musi przybyć do Grobowców Czasu z własnej, nieprzymuszonej woli.

– Ona już tu kiedyś była – nie ustępował kapłan. – Może to się liczy…

– Nie – uciął dyskusję konsul.

Martin Silenus od jakiegoś czasu pisał coś w notatniku, ale teraz odłożył pióro, wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.

– Jezu, ludzie! Spójrzcie na siebie. Nie jesteśmy żadnymi pieprzonymi sześcioma pielgrzymami, tylko jakąś cholerną zbieraniną, prawie całym tłumem! Hoyt z krzyżokształtem, w którym siedzi duch Paula Duré, “prawie inteligentny” erg w skrzyni, pułkownik ze swoimi wspomnieniami o Monecie, Brawne Lamia nie tylko z nie narodzonym dzieckiem w brzuchu, ale i z całym dziewiętnastowiecznym poetą w głowie, nasz uczony z niemowlęciem, w które przeistoczyła się jego córka, ja ze swoją muzą, konsul ze swoim chrzanionym bagażem, który nie wiadomo czemu uznał za konieczne taszczyć aż tutaj… Ludzie, przecież my powinniśmy dostać jakąś grupową zniżkę za przejazd!

– Siadaj i zamknij się – powiedziała Lamia nie podnosząc głosu.

– Kiedy on ma rację – odezwał się Hoyt. – Nawet obecność ojca Duré ukrytego w krzyżokształcie musiałaby w jakiś sposób wpłynąć na ten przesąd o liczbie pierwszej. Wydaje mi się, że mimo wszystko powinniśmy wyruszyć z samego rana, w nadziei że…

– Spójrzcie! – wykrzyknęła Brawne Lamia, wskazując na okno balkonowe. Sączący się przez nie łagodny, szybko gasnący poblask ustąpił miejsca silnemu, pulsującemu światłu.

Cała grupa wyszła na zewnątrz, w chłodny wieczór, i osłaniając oczy podziwiała oszałamiający spektakl, który rozgrywał się na niebie. Jaskrawobiałe erupcje jądrowe rozprzestrzeniały się niczym kręgi na ciemnolazurowej wodzie, wybuchająca plazma rozkwitała olśniewająco błękitnymi, żółtymi i czerwonymi plamami, które po pewnym czasie tworzyły spiralne ramiona i malały, niby kolorowe kwiaty sposobiące się do snu. Różnobarwne promienie średnicy całych planet uderzały w cele odległe nawet o kilka godzin świetlnych i eksplodowały jak ognie sztuczne, rozbryzgując się we wszystkie strony gęstymi pióropuszami. Delikatnie migoczące bąble obronnych pól siłowych rozżarzały się na ułamki sekundy, absorbując niesamowite ilości energii, by zaraz potem przygasnąć i wrócić do poprzedniego wyglądu. Wśród tego wszystkiego uwijały się gigantyczne liniowce oraz mniejsze jednostki bojowe, znacząc swoje szalone trajektorie liniami cienkimi niby ślad po diamentowym rysiku.

– Intruzi… – szepnęła Brawne Lamia.

– To początek wojny – powiedział Kassad głosem wypranym z jakichkolwiek emocji.

Konsul stwierdził ze zdumieniem, że z oczu ciekną mu łzy, i pośpiesznie odwrócił twarz, aby nikt tego nie zauważył.

– Czy grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? – zapytał Martin Silenus. Stał w łukowato sklepionym otworze drzwiowym i zmrużonymi oczami spoglądał z niepokojem w niebo.

– Za duża odległość – odparł Kassad. Podniósł lornetkę, ustawił ostrość i sprawdził coś w swoim taktycznym komlogu. – Większość starć ma miejsce co najmniej trzy jednostki astronomiczne stąd. Intruzi sprawdzają wytrzymałość zewnętrznych rubieży obronnych Armii. – Opuścił lornetkę. – Dopiero się zaczęło.

– Myślisz, że uruchomiono już transmiter? – zainteresowała się Brawne Lamia. – Ciekawe, czy zaczęła się ewakuacja ludzi z Keats i innych miast.

Kassad pokręcił głową.

– Wątpię. Mieli trochę za mało czasu. Na razie flota będzie się starała utrzymać przeciwnika w bezpiecznej odległości, a kiedy transmiter zacznie działać, przede wszystkim wykorzysta się go do przerzucenia jednostek liniowych. – Ponownie zbliżył lornetkę do oczu. – To będzie niezłe widowisko.

– Patrzcie!

Tym razem to ojciec Hoyt wyciągnął rękę, lecz nie w kierunku nieba, tylko ku niskim wydmom wyznaczającym północną granicę trawiastej równiny. W odległości kilku kilometrów od Baszty Chronosa, bardzo blisko niewidocznych z tej odległości Grobowców Czasu, stała samotna postać, rzucając rozedrgane cienie na pokrytą plamami kolorowego światła, lekko sfalowaną równinę.

Kassad natychmiast skierował tam lornetkę.

– Czy to Chyżwar? – zapytała Lamia.

– Nie wydaje mi się. To chyba… templariusz, sądząc po jego stroju.

– Het Masteen! – wykrzyknął ojciec Hoyt.

Kassad wzruszył ramionami i puścił lornetkę w obieg. Konsul oparł się ciężko o kamienną balustradę. Słychać było jedynie szept wiatru, lecz cisza sprawiała, że rozkwitające w górze eksplozje wydawały się jeszcze bardziej złowieszcze.

Kiedy przyszła jego kolej, konsul przyłożył lornetkę do oczu. Wysoka postać, odziana w trzepoczącą na wietrze szatę, była odwrócona plecami do Baszty i szła zdecydowanym krokiem po roziskrzonym piasku.

– Idzie do nas czy w stronę Grobowców? – zainteresowała się Lamia.

– W stronę Grobowców – odparł konsul.

Ojciec Hoyt oparł łokcie na balustradzie i wzniósł wyniszczoną twarz ku rozświetlonemu niebu.

– Jeżeli to Masteen, to jest nas znowu siedmioro, nieprawdaż?

– Dotrze na miejsce wiele godzin przed nami – zauważył konsul. – Może nawet pół dnia wcześniej, jeżeli spędzimy tutaj noc.

Kapłan wzruszył ramionami.

– To chyba nie ma większego znaczenia. Siedmioro wyruszyło na pielgrzymkę, siedmioro zamelduje się u celu. Chyżwar powinien być zadowolony.

– Jeśli Masteen wrócił, to po co było cale to przedstawienie na wiatrowozie? – zapytał Fedmahn Kassad. – I w jaki sposób udało mu się nas wyprzedzić? Przecież nie widzieliśmy żadnego innego wiatrowozu, a nie sądzę, żeby pokonał pieszo przełęcze Gór Cugielnych.

– Zapytamy go o to, kiedy jutro spotkamy się przy Grobowcach – odparł jezuita znużonym tonem.

Brawne Lamia od jakiegoś czasu usiłowała połączyć się z kimś przez komlog, jednak nawet na najczęściej używanych częstotliwościach uzyskiwała jedynie niezrozumiałe szumy i trzaski.

– Kiedy zaczną bombardowanie? – zapytała, spoglądając na Kassada.

– Nie mam pojęcia. To zależy od siły jednostek obronnych Armii.

– Chyba marnie jest z tą siłą, skoro Intruzom udało się zniszczyć “Yggdrasill” – zauważyła Lamia.

Kassad przyznał jej rację skinieniem głowy.

– Czy z tego wynika, że siedzimy na samym środku pieprzonej tarczy strzelniczej? – przeraził się Silenus.

– Naturalnie – odparł konsul. – Jeżeli Intruzi zaatakowali Hyperiona po to, by nie dopuścić do otwarcia Grobowców Czasu – w każdym razie tak należałoby wnioskować z historii opowiedzianej przez Lamię – to ich głównym celem będą właśnie Grobowce oraz najbliższa okolica.