Выбрать главу

– Jesteś pewien, że dobrze lecimy?! – zawołałem.

– Tak! – odkrzyknął, nie odwracając głowy. Wiatr szarpał jego długimi czarnymi włosami, wpychając mi je w usta i w oczy. Mike od czasu do czasu zerkał na kompas i lekko korygował kurs. Wydawało mi się, że łatwiej byłoby podążać śladem wysp. Właśnie mijaliśmy jedną z nich, dość dużą, bo co najmniej kilometrowej długości, ale nie mogłem dostrzec żadnych szczegółów, gdyż spowijała ją ciemność. Z połyskującej wody wychylały się jakieś obłe kształty. Szturchnąłem Mike’a w ramię i wskazałem w dół.

– Delfiny! – krzyknął. – Od nich się to wszystko zaczęło, nie pamiętasz? Podczas hegiry gromada świętoszków próbowała ocalić wszystkie ssaki żyjące w oceanach Starej Ziemi. Nie udało im się.

Już miałem mu zadać kolejne pytanie, ale właśnie wtedy pojawiła się przed nami wyspa i port Pierwszej Osady.

Do tej pory wydawało mi się, że gwiazdy nad Maui-Przymierzem są bardzo jasne, a wędrujące wyspy bajecznie kolorowe. Jednak Pierwsza Osada, położona między portem i górami, świeciła nocą niczym jakaś latarnia morska. Natychmiast przywiodła mi na myśl statek dalekiego zasięgu, który oglądałem kiedyś w chwili, gdy unosząc się w przestrzeni obok wygasłego gazowego olbrzyma wytworzył własną, miniaturową Novą. Miasto przypominało pięciowarstwowy plaster miodu, utworzony z białych budynków oświetlonych od wewnątrz dającymi ciepły blask latarniami, z zewnątrz zaś niezliczonymi pochodniami. Nawet biała, zastygła lawa, z której była zbudowana wyspa, zdawała się świecić w ciemności. Wokół miasta wzniesiono mnóstwo namiotów i tymczasowych baraków, a oprócz wielu ognisk, na których przygotowywano posiłki, rozpalono także sporo ogromnych stosów; ich jedynym zadaniem było uświetnienie uroczystości z okazji powrotu pływających wysp.

W samym porcie roiło się od najróżniejszych łodzi. Były tam katamarany z dzwonkami zawieszonymi na masztach, płaskodenne łodzie mieszkalne przystosowane do tego, aby dostojnie żeglować od portu do portu po spokojnych, przybrzeżnych wodach równikowych, a także nieliczne oceaniczne jachty, smukłe i funkcjonalne jak rekiny. Latarnia morska wzniesiona na końcu rafy osłaniającej wejście do portu posyłała strumienie światła daleko w morze, by zaraz potem skierować je na zatłoczony port i biały masyw wyspy.

Radosną wrzawę usłyszeliśmy już z odległości dwóch kilometrów. Ponad krzyki i huk przyboju wybijały się dźwięki sonaty fletowej Bacha. Później dowiedziałem się, że całe to zamieszanie było transmitowane za pomocą podwodnych głośników umieszczonych w Kanałach Przepływowych, gdzie zgromadziły się stada delfinów, pląsających w takt muzyki.

– Na Boga, Mike! Skąd wiedziałeś, że tu będzie taka impreza?

– Zapytałem komputer pokładowy. – Mata zboczyła nieco w prawo, by trzymać się z dala od statków i światła latarni, a potem skierowaliśmy się ku skrawkowi pogrążonego we względnej ciemności lądu na północ od miasta. Morze było tu chyba znaczne płytsze, gdyż fale osiągały mniejszą wysokość i nie rozbijały się z tak ogromnym hukiem. – Obchodzą to święto co roku, ale tak się składa, że teraz akurat po raz sto pięćdziesiąty, więc zabawa zaczęła się już przed trzema tygodniami i potrwa jeszcze dwa. Na całej planecie mieszka najwyżej jakieś sto tysięcy kolonistów, z czego co najmniej połowa bierze udział w uroczystościach.

Mata zmniejszyła prędkość, obniżyła lot i wylądowała delikatnie na skalistym wzgórzu niedaleko od plaży. Burza skierowała się dalej na południe, lecz od czasu do czasu nad horyzontem pojawiały się pajęcze nici błyskawic. Nad naszymi głowami świeciły gwiazdy, nic sobie nie robiąc z blasku bijącego zza wzniesienia, które oddzielało nas od Pierwszej Osady. Było tu znacznie cieplej niż na naszej wysepce, a w powietrzu unosił się wyraźny zapach kwitnących drzew owocowych. Zwinęliśmy matę i pośpiesznie założyliśmy przebrania, Mike zaś schował do obszernych kieszeni laserowe pióro i biżuterię.

– Po co ci to? – zapytałem, kiedy ukryliśmy plecak i matę pod sporym głazem.

– To? – Błysnął w półmroku naszyjnikiem z Renesansu. – Będziemy się tym posługiwać jako walutą, ubiegając się o przychylność dam.

– Przychylność?

– Aby zechciały zapewnić nieco rozkoszy znużonym gwiezdnym wędrowcom, czyli, krótko mówiąc, dać dupy, szczawiku.

– Aha – mruknąłem i poprawiłem maskę oraz czapeczkę błazna. Dzwoneczki zabrzęczały cichutko w ciemności.

– Chodźmy, bo spóźnimy się na przyjęcie – powiedział Mike.

Skinąłem głową i ruszyłem za nim w kierunku światła i dźwięków.

Siedzę w promieniach słońca i czekam, nie bardzo wiedząc na co. Czuję na plecach ciepło, które promieniuje od nagrzewających się ścian grobowca Siri.

Grobowca Siri?…

Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Podnoszę głowę i mrużę oczy, jakbym chciał dojrzeć “L. A.” i niedawno ukończony transmiter, ale to przecież niemożliwe. Cząstka mnie wie doskonale, że ani statek, ani transmiter nie pojawiły się jeszcze nad horyzontem. Inna cząstka zna dokładnie czas, jaki pozostał im do osiągnięcia zenitu. Jeszcze inna nie chce nawet o tym myśleć.

Siri, czy dobrze robię?

Wiatr raptownie przybiera na sile, łopocząc zwisającymi do tej pory niemrawo proporcami. Bardziej wyczuwam, niż dostrzegam niepokój czekającego tłumu. Po raz pierwszy odkąd wylądowałem na tej planecie po to, by odbyło się nasze Szóste Ponowne Spotkanie, serce wypełnia mi ból. Nie, jeszcze nie ból, tylko świdrujący smutek, który już niedługo ustąpi miejsca rozpaczy. Przez wiele lat prowadziłem w duchu milczące rozmowy z Siri, przygotowując pytania do naszych przyszłych dyskusji, a teraz nagle zaczynam rozumieć, że już nigdy nie zamienimy ani słowa. Moją duszę wypełnia szybko rosnąca pustka.

Czy powinienem na to pozwolić, Siri?

Odpowiada mi jedynie pomruk tłumu. Najdalej za kilka minut wyślą Donela, mojego młodszego, pozostałego przy życiu syna, być może w towarzystwie jego siostry Liry, aby mnie ponaglili. Wyrzucam źdźbło trawy, które do tej pory ssałem. Na horyzoncie pojawia się ledwo dostrzegalny cień: albo to chmura, albo pierwsza z wysp, które – gnane odwiecznym instynktem i wiejącymi z północy wiatrami – wracają każdej wiosny na równikowe płycizny, gdzie znajduje się ich ojczyzna. To bez znaczenia.

Siri, czy słusznie postępuję?

Wciąż nie ma odpowiedzi, a mnie pozostaje coraz mniej czasu.

Siri okazywała nieraz tak wielką ignorancję, że wszystko aż przewracało się we mnie ze złości.

Nic nie wiedziała o tym, jak wygląda moje życie z dala od niej. Zadawała pytania, lecz ja często miałem wątpliwości, czy naprawdę chce usłyszeć na nie odpowiedzi. Poświęciłem wiele godzin, by jej wyjaśnić cudowne prawa fizyczne, które pozwoliły na skonstruowanie ogromnych statków nadprzestrzennych, ale ona chyba nic z tego nie zrozumiała. Pewnego razu, po długim wykładzie na temat różnic między naszym “Los Angeles” a ich statkiem kolonizacyjnym, uraczyła mnie następującym pytaniem:

– Ale dlaczego właściwie moi przodkowie potrzebowali osiemdziesięciu lat, żeby dotrzeć na Maui-Przymierze, podczas gdy tobie wystarcza na to zaledwie sto trzydzieści dni?

Nie dotarło do niej ani słowo z tego, co mówiłem.

Także jej rozumienie historii było, mówiąc najoględniej, dość mizerne. Traktowała Hegemonię i Sieć tak samo jak dziecko traktuje baśniowe światy, pod wieloma względami bardzo atrakcyjne, ale całkowicie nierealne. Wykazywała przy tym taką obojętność, że chwilami robiło mi się czerwono przed oczami.

Wiedziała natomiast wszystko o początkach hegiry – przynajmniej w części dotyczącej Maui-Przymierza i kolonistów – i czasem zaskakiwała mnie znajomością cudownie archaicznych szczegółów lub wyrażeń. Jednak rzeczywistość po hegirze stanowiła dla niej białą plamę. Nazwy takie jak Ogród, Intruzi, Renesans czy Lusus mówiły jej niewiele albo nawet nic. Także nazwiska Salmuda Brevy’ego czy generała Glennona-Heighta nie wywoływały prawie żadnych reakcji i skojarzeń.