Het Masteen wsiadł do windy składającej się z plecionego kosza i liny z włókna grafitowego niknącej gdzieś hen, wysoko, w rejonie oddalonego o trzysta metrów wierzchołka drzewa. Konsul uczynił to samo i kosz bezszelestnie ruszył w górę. Mijane pomosty, strąki i schody były prawie zupełnie puste, jeśli nie liczyć kilku templariuszy oraz ich niedużych klonów załogowych. Konsul nie mógł sobie przypomnieć, żeby w ciągu wypełnionej gorączkową aktywnością godziny, jaka upłynęła od jego spotkania z drzewostatkiem, do chwili kiedy pogrążył się w kriogenicznym śnie, zauważył jakiegoś pasażera, ale wówczas przypisał to ogromowi statku; w dodatku przypuszczał, iż wszyscy leżą już w swoich strąkach. Teraz jednak, kiedy drzewostatek poruszał się z prędkością znacznie mniejszą od prędkości światła, spodziewał się ujrzeć na jego gałęziach tłumy wybałuszających oczy podróżnych. Powiedział o tym towarzyszącemu mu templariuszowi.
– Jesteście jedynymi pasażerami na statku – odparł Het Masteen. Kosz zatrzymał się w gęstwinie liści i kapitan ruszył w górę drewnianymi, bez wątpienia bardzo już sędziwymi schodami.
Konsul zamrugał ze zdziwieniem. Drzewostatek templariuszy zabierał zazwyczaj od dwóch do pięciu tysięcy pasażerów, oferując bodaj najprzyjemniejszy sposób podróży. Drzewostatki bardzo rzadko wpadały w dług czasowy przekraczający cztery lub pięć miesięcy, gdyż wykonywały krótkie przeskoki między leżącymi blisko siebie gwiazdami. Dzięki temu ich zamożni pasażerowie prawie wcale nie musieli poddawać się hibernacji. Podróż na Hyperiona i z powrotem, dająca w sumie sześcioletni dług czasowy, w dodatku bez pasażerów, oznaczała dla templariuszy kolosalne straty finansowe.
Dopiero po chwili konsul uświadomił sobie, iż drzewostatek znakomicie nadaje się do przeprowadzenia ewakuacji, a wszelkie wydatki z pewnością zostaną pokryte przez Hegemonię. Mimo to zdziwienie musiał budzić fakt, że Bractwo zdecydowało się na tak wielkie ryzyko i wysłało “Yggdrasill” – jeden z zaledwie pięciu takich statków we wszechświecie – w rejon zagrożony wybuchem działań wojennych.
– Oto twoi towarzysze podróży – oznajmił Het Masteen, kiedy wyszli na obszerną platformę, gdzie przy długim drewnianym stole czekała na nich niewielka grupka. W górze świeciły gwiazdy, obracając się od czasu do czasu, kiedy wielki statek korygował nieznacznie kurs, z boków natomiast otaczały ich ściany utworzone z gęstej roślinności. Konsul natychmiast zorientował się, iż jest to pomost jadalny kapitana, a jego przypuszczenia potwierdził fakt, że Het Masteen podszedł do stołu i zajął miejsce u jego szczytu. Zebrani wstali, aby go przywitać, konsul zaś zobaczył, że czeka na niego fotel po lewej ręce dowódcy statku.
Kiedy wszyscy usiedli i uciszyli się, Het Masteen zaczął przedstawiać zebranych. Choć konsul nikogo z nich nie znał osobiście, to kilka nazwisk obiło mu się już wcześniej o uszy. Starał się wykorzystać wieloletnie doświadczenie zdobyte w dyplomacji, łącząc nazwiska z osobami i zapamiętując pierwsze skojarzenia.
Po jego lewej stronie siedział ojciec Lenar Hoyt, kapłan starochrześcijańskiej sekty, której wyznawców zwano katolikami. Konsul, lekko zdezorientowany, przez chwilę przyglądał się czarnemu strojowi i koloratce, ale potem przypomniał sobie Szpital Świętego Franciszka na Hebronie, gdzie prawie czterdzieści lat standardowych temu przeszedł odwykową terapię po swojej pierwszej misji dyplomatycznej, która omal nie zakończyła się całkowitą klęską. Nazwisko Hoyta wywołało skojarzenia z innym księdzem, który zaginął bez śladu na Hyperionie, w czasie kiedy konsul przebywał na tej planecie.
Lenar Hoyt był młodym człowiekiem – na pewno nie miał więcej niż trzydzieści kilka lat – ale wyglądał na kogoś, kto ogromnie się postarzał w związku z całkiem niedawnymi przeżyciami. Konsul spoglądał na szczupłą twarz, wystające kości policzkowe obciągnięte cienką skórą, wielkie, głęboko osadzone oczy, wąskie usta, ciągle wygięte do dołu w grymasie zbyt ponurym, aby można było nazwać go cynicznym uśmiechem, włosy mocno przerzedzone nie tyle z powodu wieku, co raczej silnego promieniowania, i czuł, że patrzy na człowieka od lat toczonego przez ciężką chorobę. Mimo to ze zdziwieniem stwierdził, że za maską skrywanego bólu pozostały jeszcze resztki dawnej, chłopięcej urody: okrągłej twarzy, zdrowej cery i pełniejszych warg, należących do młodszego, zdrowszego i mniej cynicznego Lenara Hoyta.
Obok kapłana siedział człowiek, którego podobiznę kilka lat temu oglądał niemal każdy mieszkaniec Hegemonii. Ciekawe, czy teraz opinia publiczna zmienia obiekty zainteresowania równie często jak wtedy, kiedy mieszkałem w Sieci, pomyślał konsul. Chyba tak, a może nawet częściej. Jeśli sprawy miały się właśnie w ten sposób, to pułkownik Fedmahn Kassad, tak zwany Rzeźnik z Południowej Bressii, nie był już ani bohaterem, ani pariasem. Jednak dla pokolenia konsula, a także dla wszystkich, którzy żyli w wolniejszym tempie na odległych, prowincjonalnych planetach, Kassad należał do ludzi, których łatwo się nie zapomina.
Pułkownik Fedmahn Kassad był bardzo wysoki – tak wysoki, że mógł prawie spojrzeć prosto w oczy dwumetrowemu Masteenowi – i miał na sobie czarny mundur Armii, pozbawiony jednak wszelkich dystynkcji oraz symboli świadczących o przynależności służbowej. Jego strój przypominał ubranie Hoyta, lecz na tym kończyły się podobieństwa między dwoma mężczyznami. W przeciwieństwie do księdza, Kassad był opalony, szczupły i ponad wszelką wątpliwość znajdował się w znakomitej kondycji fizycznej. Pod materiałem munduru na barkach i ramionach wyraźnie odznaczały się mięśnie. Pułkownik miał małe czarne oczy, przypominające szerokokątne obiektywy prostych kamer wideo, jego twarz zaś o ostrych, zdecydowanych rysach zdawała się wyciosana z zimnego kamienia. Wąska linia zarostu na brodzie podkreślała tę ostrość równie bezwzględnie, jak krew na ostrzu noża.
Powolne, przemyślane ruchy pułkownika przywiodły konsulowi na myśl pochodzącego z Ziemi jaguara, którego przed wieloma laty widział w prywatnym zoo na Lususie. Kassad mówił niezbyt głośno, ale nawet jego milczenie miało swoją wagę.
Większa część długiego stołu była pusta, gdyż cała grupka skupiła się przy jednym jego końcu. Naprzeciwko Kassada siedział człowiek, który został przedstawiony jako Martin Silenus, poeta.
Silenus stanowił dokładne przeciwieństwo pułkownika. Kassad był wysoki i szczupły, Martin Silenus natomiast niski i otyły, a jego okrągła twarz dorównywała zdolnością ekspresji twarzom wielkich człekokształtnych małp. Miał donośny, chrapliwy głos i, zdaniem konsula, było coś przyjemnie demonicznego w jego rumianych policzkach, szerokich ustach, krzaczastych brwiach, sterczących uszach i wiecznie poruszających się rękach o palcach, jakich nie powstydziłby się nawet koncertujący pianista. Albo dusiciel. Srebrzyste włosy poety, przycięte niezbyt równo nad czołem, tworzyły niesforną grzywkę.
Martin Silenus na pierwszy rzut oka wyglądał tak, jakby zbliżał się do sześćdziesiątki, ale konsul bez trudu dostrzegł wiele mówiące błękitne przebarwienia skóry na szyi i dłoniach. Świadczyły o tym, że poeta ma za sobą co najmniej kilka zabiegów Poulsena, tak więc w rzeczywistości Silenus mógł sobie liczyć od dziewięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu lat standardowych. Jeżeli bliższa prawdzie była druga liczba, to istniały spore szanse, że poeta jest już zupełnie szalony.
O ile Martin Silenus sprawiał wrażenie człowieka hałaśliwego i niespokojnego, to jego sąsiad roztaczał wokół siebie aurę inteligentnej powściągliwości. Sol Weintraub poniósł głowę, kiedy padło jego nazwisko, a wówczas konsul ujrzał krótką siwą brodę, pokryte zmarszczkami czoło oraz błyszczące, lecz smutne oczy znanego uczonego. Konsul słyszał już opowieści o Żydzie Wiecznym Tułaczu i jego beznadziejnych poszukiwaniach, niemniej jednak był wstrząśnięty widokiem śpiącej w ramionach Weintrauba jego córki Racheli. Dziecko mogło mieć najwyżej kilka tygodni. Konsul pośpiesznie odwrócił wzrok.