Szóstym pielgrzymem, a jednocześnie jedyną kobietą przy stole, była Brawne Lamia, detektyw. Zmierzyła konsula tak uważnym spojrzeniem, że czuł je na sobie jeszcze długo po tym, jak przestała się nim interesować i odwróciła głowę.
Urodzona na planecie Lusus, gdzie ciążenie wynosi 1,3 g, Brawne Lamia zaledwie dorównywała wzrostem poecie siedzącemu dwa miejsca od niej, ale nawet luźny sztruksowy kombinezon nie był w stanie ukryć jej potężnych mięśni. Czarne kręcone włosy sięgały do ramion, brwi przypominały dwie czarne kreski namalowane grubym pędzlem na szerokim czole, nos, duży i ostry, podkreślał orli charakter twarzy. Pełne, szerokie usta wydawały się niemal zmysłowe, a ich kąciki przez cały czas były skierowane lekko ku górze, co dawało wrażenie okrutnego, a może tylko rozbawionego uśmiechu. Ciemne oczy kobiety zdawały się rzucać wyzwanie każdemu, na kogo padło ich spojrzenie.
Konsulowi przyszło nagle do głowy, że Brawne Lamia jest prawie piękna.
Po zakończeniu prezentacji odchrząknął i zwrócił się do templariusza:
– Hecie Masteen, z twoich słów wynikało, że na pokładzie statku powinno znajdować się siedmiu pielgrzymów. Czy siódmym jest dziecko M. Weintrauba?
Kaptur templariusza poruszył się z wolna z lewa na prawo i z powrotem.
– Nie. Pielgrzymem może zostać tylko ten, kto świadomie podejmie decyzję o wyruszeniu na poszukiwanie Chyżwara.
Wśród zebranych powstało lekkie poruszenie. Wszyscy wiedzieli, że jedynie grupa, składająca się z ilości pielgrzymów wyrażonej liczbą pierwszą, ma szansę uzyskać zgodę Kościoła Chyżwara, aby wyruszyć na północ.
– Ja jestem siódmym pielgrzymem – oznajmił Het Masteen, kapitan drzewostatku templariuszy “Yggdrasill” i Prawdziwy Głos Drzewa. W ciszy, jaka zapadła po jego oświadczeniu, Het Masteen dał znak grupie klonów, aby przystąpiły do podawania ostatniego posiłku, jaki podróżni mieli spożyć przed lądowaniem na planecie.
– A więc Intruzi nie dotarli jeszcze do układu? – zapytała Brawne Lamia. Miała chropawy, gardłowy głos, którego brzmienie dziwnie niepokoiło konsula.
– Nie – odparł Het Masteen. – Wątpię jednak, czy wyprzedzamy ich o więcej niż kilka dni standardowych. Nasze przyrządy wykryły zakłócenia w mgławicy 09 rt.
– Czy dojdzie do wojny? – zapytał ojciec Hoyt. Jego głos wydawał się równie zmęczony jak wyraz jego twarzy. Ponieważ nikt nie kwapił się z udzieleniem odpowiedzi, ksiądz zwrócił głowę w kierunku konsula, jakby dając mu z opóźnieniem do zrozumienia, że pytanie zostało skierowane wyłącznie pod jego adresem.
Konsul westchnął głęboko; żałował, że klony zamiast wina nie podały whisky.
– Kto wie, co zrobią Intruzi? Wydaje się, że ich postępowaniem przestała rządzić ludzka logika.
Martin Silenus wybuchnął donośnym śmiechem i wykonał gwałtowny gest ręką, rozlewając znaczną część zawartości kielicha.
– Tak jakbyśmy my, pieprzeni ludzie, kiedykolwiek kierowali się ludzką logiką!
Pociągnął spory łyk, otarł usta wierzchem dłoni i ponownie parsknął śmiechem.
Brawne Lamia zmarszczyła brwi.
– Jeżeli walki rozpoczną się zbyt szybko, władze mogą nie zezwolić nam na lądowanie.
– Dostaniemy pozwolenie – zapewnił ją Het Masteen. Promienie słońca znalazły drogę miedzy fałdami kaptura i padły na żółtawą skórę.
– Ocaleni przed pewną śmiercią na wojnie tylko po to, żeby ponieść ją z rąk Chyżwara… – mruknął Hoyt.
– Nie ma śmierci we wszechświecie! – ryknął Martin Silenus głosem, który mógłby obudzić nawet kogoś pogrążonego w kriogenicznym śnie, a następnie wysączył resztki wina i wzniósł pusty kielich ku gwiazdom.
Nie ma śmierci w wszechświecie. Nigdzie nie odczujesz
Żadnej woni śmiertelnej – a śmierć przyjść powinna.
Zapłacz, zapłacz, o, zapłacz, Cybelo! Twe dzieci
Okrutne, w deszcz bezsiły przemieniły boga.
Płaczcie, bracia, o płaczcie! Nie mam żadnej mocy,
Słaby jak trzcina, słaby, słaby jak mój głos.
O, o ból, ten straszliwy ból słabości! Płaczcie,
Bo ciągle się rozpadam…
Silenus umilkł nagle, dolał sobie wina, po czym czknął głośno w ciszy, która zapadła po jego wystąpieniu. Pozostała szóstka spojrzała po sobie. Konsul zauważył, że Sol Weintraub uśmiechał się lekko, aż do chwili kiedy dziecko poruszyło się, skupiając na sobie całą jego uwagę.
– Cóż… – powiedział z wahaniem ojciec Hoyt, tak jakby usiłował nawiązać do przerwanej myśli. – Nawet jeżeli siły Hegemonii opuszczą układ i Hyperion dostanie się pod władanie Intruzów, może okupacja będzie bezkrwawa i nowi władcy pozwolą nam zajmować się naszymi sprawami…
Fedmahn Kassad roześmiał się cicho.
– Intruzów nie interesuje okupacja – powiedział. – Jeśli zdobędą planetę, najpierw złupią ją do szczętu, a potem zabiorą się do tego, co najlepiej potrafią: spalą miasta, tak że pozostaną same zgliszcza, te porozwalają na drobne kawałki, następnie zaś spopielą każdy z nich. Stopią lodowe czapy na biegunach, wygotują oceany, a na koniec zasypią kontynenty solą, jaka zostanie po odparowaniu wody, żeby już nigdy nic na nich nie wyrosło.
– Cóż… – szepnął Hoyt i umilkł.
Pielgrzymi przyglądali się w milczeniu, jak klony sprzątają talerze po zupie i wnoszą drugie danie.
– Powiedziałeś, że eskortuje nas bojowy okręt Hegemonii – zwrócił się konsul do Heta Masteena, kiedy uporali się już z befsztykami i gotowaną skrzydlatą ośmiornicą.
Templariusz skinął głową i wskazał w górę. Konsul wytężył wzrok, lecz niczego nie mógł dostrzec na tle obracającego się nieba.
– Proszę.
Fedmahn Kassad podał mu nad głową Hoyta silną wojskową lornetkę.
Konsul skinął z wdzięcznością głową, włączył zasilanie i skierował urządzenie w kierunku wskazanym przez Heta Masteena. Żyroskopowe kryształy zamruczały cichutko, stabilizując obraz, po czym zaczęły metodycznie przeszukiwać obszar znajdujący się w polu widzenia. Nagle obraz zafalował, by po chwili ponownie znieruchomieć, tyle że już wielokrotnie powiększony.
Kiedy okręt Hegemonii wypełnił sobą wizjer, konsul bezwiednie aż wstrzymał oddech. Nie był to ani smukły jednoosobowy patrolowiec, ani nawet pękaty liniowiec, tylko czarny jak noc krążownik. Wywierał oszałamiające wrażenie – takie, jakie przez minione stulecia potrafiły wywierać jedynie okręty bojowe. Z czterema ramionami najeżonymi uzbrojeniem, sześćdziesięciometrowym, cienkim jak igła kadłubem, dyszami silników jądrowych i okrągłym zwierciadłem napędu Hawkinga, pozornie sprawiał wrażenie niestosownie delikatnego i podatnego na uszkodzenia.
Konsul bez słowa oddał lornetkę Kassadowi. Jeżeli flota uderzeniowa przeznaczyła w pełni uzbrojony krążownik do eskortowania “Yggdrasill”, to jak wielką siłę szykowała na spotkanie Intruzów?
– Kiedy lądujemy? – zapytała Brawne Lamia. Za pomocą swojego komlogu połączyła się z datasferą statku i sprawiała wrażenie lekko sfrustrowanej tym, czego się dowiedziała. Albo czego się n i e dowiedziała.
– Za cztery godziny wejdziemy na orbitę – poinformował ją Het Masteen. – Kilka minut później będziemy już na dole. Nasz przyjaciel konsul zgodził się zawieźć nas tam swoim prywatnym statkiem.
– Do Keats? – zapytał Sol Weintraub. Odezwał się po raz pierwszy od chwili, kiedy zaczęto podawać obiad.
Konsul skinął głową.
– To jedyny port kosmiczny na Hyperionie przystosowany do obsługi jednostek osobowych – powiedział.
– Port kosmiczny? – Ojciec Hoyt wydawał się mocno podenerwowany. – Myślałem, że udamy się prosto na północ, do królestwa Chyżwara.
Het Masteen cierpliwie pokręcił głową.
– Pielgrzymki zawsze wyruszają ze stolicy – wyjaśnił. – Dotarcie do Grobowców Czasu zajmie nam wiele dni.
– Wiele dni?! – parsknęła Brawne Lamia. – Przecież to nonsens!
– Całkiem możliwe – zgodził się Het Masteen. – Jednak sprawy mają się właśnie w taki sposób.
Ojciec Hoyt wyglądał tak, jakby już odczuwał skutki niestrawności po posiłku, mimo że prawie nie tknął jedzenia.