Kassad ostrożnie ruszył z powrotem przez labirynt pogiętego metalu, z trudem zmuszając się do zachowania spokoju, podczas gdy każde włókno napiętych do granic wytrzymałości mięśni żądało od niego, aby z rozpaczliwym wrzaskiem rzucił się na oślep do ucieczki. Czego mogą chcieć? Jeńców. To rozwiązałoby najbardziej palący problem. Wystarczyło poddać się, żeby przeżyć. Kłopot polegał tylko na tym, że Kassad widział hologramy z okrętu Intruzów, który udało się zdobyć w pobliżu Bressii. Na jego pokładzie znajdowało się ponad dwustu jeńców, a Intruzi z pewnością mieli im do zadania wiele pytań. Prawdopodobnie uznali, że karmienie tak licznej gromady mija się z celem, albo może po prostu takie mieli metody postępowania; w każdym razie zarówno cywile, jak i żołnierze Armii zostali rozcięci, wypatroszeni i przypięci do metalowych stelaży niczym żaby w laboratorium, ich wnętrzności zanurzono w odżywczych roztworach, kończyny amputowano, wydłubano oczy, w czaszkach zaś wywiercono otwory, przez które wprowadzono do mózgów elektrody i sondy, mające dopomóc w uzyskaniu prawdziwych informacji.
Kassad powoli wyszukiwał drogę wśród unoszących się szczątków. Nie miał najmniejszej ochoty się poddawać. Przez wrak przebiegło wyraźne drżenie, kiedy co najmniej jedna z kałamarnic przycumowała do rozprutego kadłuba. Myśl, nakazał sobie Fedmahn Kassad. Bardziej niż kryjówki potrzebował jakiejś broni. Czy w zdewastowanym statku szpitalnym mogło znajdować się coś, co posłużyłoby mu jako oręż?
Pogrążony głęboko w myślach, zawisł nieruchomo, trzymając się jakiegoś kabla. Łóżka, hibernatory, aparatura medyczna i cała reszta wyposażenia oddziału, w którym go umieszczono, uleciała w kosmos przez dziury w kadłubie. Ramię, korytarz, ciała w klatce transportera, ciała na schodach. Żadnej broni. Większość zwłok naga w wyniku gwałtownej dekompresji. Liny, na których wisiała winda? Nie, za długie, a bez narzędzi z pewnością nie uda mu się ich przeciąć. Narzędzia? Nic takiego nie zauważył. Pozbawione ścian pomieszczenia wzdłuż korytarzy za głównym szybem. Hibernatory, komory regeneracyjne i hermetyczne wanny z hodowlami tkanek, wszystko pootwierane na oścież jak obrabowane sarkofagi. Tylko jedna sala operacyjna prawie nietknięta, jeśli nie liczyć unoszących się wszędzie narzędzi, przewodów i fragmentów aparatury. Puste solarium, ogołocone z wyposażenia, w chwili gdy wielka szyba rozprysła się na kawałki. Pokoje pacjentów. Pokoje lekarzy. Magazyny, korytarze i komórki niewiadomego przeznaczenia. A wszędzie trupy, mnóstwo trupów.
Kassad zastanawiał się jeszcze przez chwilę, po czym rozejrzał się, aby odzyskać orientację w labiryncie przemieszczających się powoli przedmiotów, i energicznie odepchnął się nogami.
Liczył na dziesięć minut, otrzymał natomiast niespełna osiem. Wiedział, że Intruzi będą przeczesywać resztki statku sprawnie i metodycznie, nie spodziewał się jednak, jak bardzo sprawni okażą się w zerowej grawitacji. Liczył na to, że podzielą się na dwuosobowe zespoły – taka była standardowa procedura, wypracowana podczas całych tysiącleci walk ulicznych na Starej Ziemi: jeden wskakuje do bramy, drugi zabezpiecza jego tyły. Gdyby jednak było inaczej, gdyby Intruzi podzielili się na trójki albo czwórki, Kassad niemal na pewno pożegnałby się z życiem.
Unosił się pośrodku sali operacyjnej nr 3, kiedy w drzwiach pojawił się pierwszy Intruz. Regenerator właściwie przestał już działać. Kassad ciężko łapał stęchłe powietrze, obserwując nieprzyjaciela, który najpierw błyskawicznie rozejrzał się po pomieszczeniu, a następnie skierował broń na nieruchomą postać w mocno sfatygowanym skafandrze marines.
Pułkownik liczył na to, że dzięki fatalnemu stanowi skafandra oraz temu, że wizjer był zachlapany od środka krwią i mózgiem komandosa, zyska bezcenne dwie lub trzy sekundy. Wpatrywał się prosto przed siebie szeroko otwartymi oczami, podczas gdy snop światła z latarki Intruza przesuwał się po jego ciele. Wróg był uzbrojony w dwa rodzaje broni: w ręce trzymał ultradźwiękowy paralizator, w lewej chwytnej “stopie” zaś znacznie bardziej groźny miotacz. Po tak krótkim, że prawie niezauważalnym wahaniu podniósł paralizator. Kassad zauważył jeszcze ostry grot na końcu protetycznego ogona, po czym wdusił przycisk, który przez cały czas trzymał w prawej ręce.
Minione osiem minut spędził na podłączaniu awaryjnego generatora do nie naruszonych obwodów zasilających sali operacyjnej. Spośród kilkunastu laserów zabiegowych katastrofę przetrwało sześć. Kassad wycelował cztery mniejsze w przestrzeń po lewej stronie drzwi, dwa większe zaś, przeznaczone do cięcia kości, skierował na prawo od wejścia. Intruz znalazł się w ich zasięgu.
Skafander nieprzyjaciela eksplodował bezgłośnie. Lasery dalej zataczały kręgi, tak jak zostały pośpiesznie zaprogramowane, Kassad natomiast rzucił się naprzód, unikając zetknięcia z ich promieniami, doskonale widocznymi w chmurze kipiącej krwi i bezużytecznego uszczelniacza, wyrwał paralizator z dłoni Intruza i skierował go w kierunku drzwi dokładnie w tej samej chwili, kiedy pojawił się w nich drugi napastnik, zwinny i szybki niczym małpa.
Kassad przyłożył paralizator do hełmu Intruza i nacisnął spust. Ciało nieprzyjaciela natychmiast znieruchomiało we wnętrzu skafandra, i tylko uzbrojony w groźny szpikulec ogon wykonał kilka gwałtownych, spazmatycznych ruchów. Używając paralizatora na tak krótki dystans, należało liczyć się z tym, że nie uda się wziąć przeciwnika żywcem. Bezpośrednie uderzenie ultradźwięków zamieniało mózg w coś podobnego do rozgotowanej owsianki.
Kassad nie chciał nikogo brać żywcem.
Oderwał się od Intruza, wysunął broń na korytarz i zatoczył nią szerokie koło. Dwadzieścia sekund później sam wyjrzał ostrożnie. Nikogo.
Kassad zostawił w spokoju zwłoki pierwszego komandosa, z drugiego trupa natomiast pośpiesznie ściągnął nienaruszony skafander. Okazało się, że Intruz nie miał na sobie żadnego ubrania i że był kobietą. Miała jasne, krótko obcięte włosy, nieduże piersi i tatuaż nad włosami łonowymi. Z oczu, uszu i nosa wyciekły jej kropelki krwi. Kassad zanotował w pamięci, że w siłach kosmicznych Intruzów służą także kobiety. Zwłoki, które widział na Bressii, należały wyłącznie do mężczyzn.
Odepchnął ciało na bok, zrzucił swój bezużyteczny skafander, pozostawiając na głowie hełm i regenerator, po czym zaczął wciągać nowy skafander. Potworny mróz natychmiast wbił mu się w ciało lodowatymi zębami, a naczynia krwionośne w skórze zaczęły szybko pękać, wystawione na działanie niemal całkowitej próżni. Bezcenne sekundy uciekały jedna za drugą, gdyż Kassad nie mógł sobie poradzić z nie znanymi zapięciami. Wreszcie jednak udało mu się zapiąć ostatni zatrzask. Okazało się, że mimo wysokiego wzrostu jest zdecydowanie zbyt niski; wyciągnąwszy maksymalnie ramiona, mógł co prawda dosięgnąć rękawic, ale jego stopy wisiały bezużytecznie kilkanaście centymetrów nad zakończeniami nogawic skafandra. Po kilku bezskutecznych próbach przestał się tym przejmować, zrzucił hełm i błyskawicznie włożył przezroczysty bąbel Intruzów.
Światełka na tablicy kontrolnej jarzyły się fioletowo i bursztynowo. Kassad usłyszał świst napływającego powietrza, a w chwilę potem o mało nie zakrztusił się pierwszym oddechem; śmierdziało straszliwie, choć zapewne dla Intruzów był to słodki zapach domu. Ze słuchawek płynęły nieprzerwanie rozkazy – a może komunikaty – w języku, który brzmiał jak staroangielski nagrany na taśmę, a następnie odtworzony wstecz z potrójną prędkością.
Plan Kassada mógł powieść się tylko wtedy, jeśli okazałoby się, że kosmiczne oddziały Intruzów były zorganizowane w podobny sposób jak ich siły lądowe: małe grupki, których członkowie porozumiewali się przez radio, nie zaś przez odpowiednik używanej przez Armię/ląd sieci wszczepionych komlogów. Dzięki temu dowódca oddziału komandosów, jeżeli nawet wiedział, że dwaj jego żołnierze zginęli, nie był w stanie ustalić, gdzie dokładnie to się stało.
Kassad doszedł do wniosku, że najwyższa pora przestać teoretyzować i wziąć się do roboty. Zaprogramował lasery operacyjne w taki sposób, żeby otworzyły ogień do każdego ruchomego przedmiotu, który pojawi się w drzwiach sali, po czym ruszył niezdarnie wzdłuż korytarza. Czuł się trochę tak, jakby próbował chodzić w normalnym polu grawitacyjnym, używając jako szczudeł własnych spodni. Zabrał ze sobą oba paralizatory, a ponieważ nie mógł znaleźć żadnych pasów, sprzączek, kabur ani rzepów, aby przytroczyć je do skafandra, ściskając broń w każdej ręce obijał się od ścian niczym jakiś pijany korsarz z holofilmu. Kiedy mu się to wreszcie znudziło, z żalem rozstał się z jednym paralizatorem i zaczął pomagać sobie wolną ręką. Rękawica była za duża co najmniej o kilka numerów, a cholerny futerał na ogon to wlókł się z tyłu, to znów wyczyniał przedziwne łamańce, obijając się o hełm. Krótko mówiąc, prawdziwy wrzód na dupie.