– Czy nie moglibyśmy przynajmniej tym razem odstąpić od obowiązujących reguł? – zapytał. – W obliczu zbliżającej się wojny, i w ogóle… Wylądowalibyśmy przy Grobowcach Czasu albo gdzieś w pobliżu i szybko uwinęli się ze wszystkim.
Konsul potrząsnął głową.
– Od prawie czterystu lat statki kosmiczne i powietrzne próbują dotrzeć na północ – powiedział. – Nie słyszałem, żeby któremuś się to udało.
– Czy można? – zapytał uprzejmie Martin Silenus, podnosząc rękę jak uczeń. – A co się z nimi stało, do kurwy nędzy?
Ojciec Hoyt zmarszczył brwi, Fedmahn Kassad uśmiechnął się lekko, a Sol Weintraub odparł:
– Konsul bynajmniej nie chciał przez to powiedzieć, że tereny te są w ogóle niedostępne. Można tam dotrzeć drogą wodną lub jednym z wielu szlaków lądowych. Wszystkie maszyny latające bez trudu lądują obok Grobowców Czasu, po czym wracają tam, gdzie kierują je komputery pokładowe. Tyle że po pilotach i pasażerach nie pozostaje nawet najmniejszy ślad.
Weintraub ułożył śpiące dziecko w nosidełku, które miał zawieszone na szyi.
– Tak mówi legenda – mruknęła Brawne Lamia. – A co można wyczytać z komputerów?
– Nic – odparł konsul. – Żadnej przemocy. Żadnej próby sforsowania systemów zabezpieczających. Żadnych odchyleń od kursu. Żadnych nie wyjaśnionych luk czasowych. Żadnych podejrzanych zjawisk fizycznych.
– I żadnych pasażerów – dodał Het Masteen.
Konsul odwrócił się powoli i spojrzał na niego uważnie. Jeśli to, co usłyszał przed chwilą, miało być żartem, byłby to pierwszy przypadek, kiedy któryś z templariuszy wykazał choćby śladowe poczucie humoru. Jednak niewzruszone, lekko orientalne rysy twarzy ukrytej częściowo pod obszernym kapturem świadczyły o tym, że uwaga została wypowiedziana całkiem poważnie.
– Wspaniały melodramat! – roześmiał się Silenus. – Najprawdziwsze w świecie, zakazane Morze Sargassowe Zagubionych Duszyczek, a my ładujemy się prosto w jego środek. A tak w ogóle, to kto wpadł na ten gówniany pomysł?
– Zamknij się! – warknęła Lamia. – Jesteś zupełnie pijany, stary rupieciu!
Konsul westchnął ukradkiem. Byli razem niecałą godzinę.
Klony sprzątnęły talerze i postawiły na stole deser składający się z sorbetu, kawy, owoców drzewostatku, tortów oraz gorącej czekolady z planety Renesans. Martin Silenus machnął z obrzydzeniem ręką i zażądał jeszcze jednej butelki wina, a konsul po krótkim namyśle poprosił o whisky.
– Wydaje mi się – powiedział Sol Weintraub, kiedy kończyli deser – że nasze szanse na przeżycie będą w znacznym stopniu uzależnione od tego, czy będziemy ze sobą rozmawiać.
– Co masz na myśli? – zapytała Brawne Lamia.
Weintraub odruchowo kołysał dziecko śpiące na jego piersi.
– Na przykład to, czy ktoś z nas wie, dlaczego akurat on został wyznaczony przez Kościół Chyżwara i WszechJedność do wzięcia udziału w tej wyprawie?
Nikt się nie odezwał.
– Tak właśnie przypuszczałem – mruknął Weintraub. – Idźmy więc dalej. Czy znajdzie się tu choć jeden członek albo sympatyk Kościoła Chyżwara? Jeżeli o mnie chodzi, to jestem Żydem, i choć moje przekonania religijne przechodzą obecnie dość gwałtowną metamorfozę, to z całą pewnością nie modlę się do organicznej maszyny służącej wyłącznie do zabijania.
Weintraub uniósł brwi i spojrzał pytająco na zgromadzonych przy stole.
– Jestem Prawdziwym Głosem Drzewa – odezwał się Het Masteen. – Co prawda wielu templariuszy uważa Chyżwara za awatarę zesłaną jako kara dla tych, którzy nie czerpią soków z korzenia, jednak moim zdaniem jest to herezja nie znajdująca uzasadnienia ani w Księdze, ani w pismach Muir.
Siedzący po lewej stronie kapitana konsul wzruszył ramionami.
– Jestem ateistą – powiedział, spoglądając pod światło na szklankę ze złocistym trunkiem. – Nigdy nie miałem do czynienia z kultem Chyżwara.
Ojciec Hoyt uśmiechnął się bez śladu wesołości.
– Zostałem wyświęcony przez Kościół katolicki. Kult Chyżwara występuje przeciwko wszystkiemu, czego broni moja wiara.
Pułkownik Kassad tylko pokręcił głową. Nie było zbyt jasne, czy miało to oznaczać, że nie chce zabierać głosu, czy też że nie należy do Kościoła Chyżwara.
Martin Silenus rozłożył szeroko ramiona.
– Ochrzczono mnie jako luteranina – wyznał. – Ta sekta już nie istnieje. Zanim przyszli na świat wasi rodzice, pomogłem stworzyć gnostycyzm zen. Byłem też katolikiem, rewelacjonistą, neomarksistą, Zrywaczem Więzi, satanistą, biskupem w Kościele Jake’a Nady’ego, a także pełnoprawnym członkiem Instytutu Niechybnej Reinkarnacji. Teraz jestem prostym poganinem, co stwierdzam z wielką i niekłamaną radością. – Uśmiechnął się do wszystkich, po czym dodał: – Dla poganina Chyżwar jest bóstwem najłatwiejszym do zaakceptowania.
– Nie zawracam sobie głowy religią i nigdy nie uległam żadnej z nich – oświadczyła Brawne Lamia.
– Chyba wiecie już, czego chciałem dowieść – zabrał ponownie głos Sol Weintraub. – Nikt z nas nie przyznaje się do wiary w dogmaty Chyżwara, a mimo to zwierzchnicy tego Kościoła wybrali właśnie nas, ignorując miliony wiernych błagających o umożliwienie odwiedzenia Grobowców Czasu… I wysłali na pielgrzymkę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będzie ostatnią tego rodzaju.
Konsul potrząsnął głową.
– Istotnie, wiem, czego chciałeś dowieść, M. Weintraub, ale nadal nie rozumiem, co to miałoby oznaczać.
Uczony bezwiednie pogładził brodę.
– Należy wobec tego przypuszczać, iż każdy z nas ma tak ważny powód, dla którego powinien wrócić na Hyperiona, że nawet władze Kościoła Chyżwara oraz mózgi rządzące Hegemonią musiały uznać nasze racje. Część z tych powodów – na przykład mój – jest powszechnie znana, choć jestem przekonany, iż o wszystkich szczegółach wiedzą jedynie osoby zgromadzone przy tym stole. Proponuję, aby w ciągu najbliższych kilku dni każdy z nas opowiedział swoją historię.
– Po co? – zapytał pułkownik Kassad. – Nie ma takiej potrzeby.
Weintraub uśmiechnął się.
– Wręcz przeciwnie, taka potrzeba istnieje. Weźmy pod uwagę, że dzięki temu możemy zyskać nieco rozrywki oraz poznać się trochę lepiej, zanim Chyżwar lub jakieś inne nieszczęście zmusi nas do zajęcia się zupełnie innymi sprawami. Poza tym, kto wie, czy przy okazji nie dowiemy się czegoś, co pozwoli nam ujść z życiem, naturalnie jeżeli okażemy się wystarczająco inteligentni, aby znaleźć wątek łączący wszystkie nasze opowieści.
Martin Silenus roześmiał się głośno, zamknął oczy i zadeklamował:
Te Niewiniątka na grzbietach delfinów
Płetwami podtrzymywane,
Na śmierć powtórną czekając, płyną,
Otwarte znów ich rany.
– To Lenista, prawda? – zapytał Lenar Hoyt. – Uczyłem się o niej w seminarium.
– Blisko – odparł poeta. Otworzył oczy i dolał sobie wina. – To Yeats. Cwaniak urodził się pięćset lat przed tym, jak Lenista po raz pierwszy pociągnęła za metalowy cycek swojej matki.
– Co za sens ma opowiadanie sobie nawzajem historyjek? – odezwała się Lamia. – Kiedy spotkamy Chyżwara, opowiemy jemu wszystko, co chcemy. Wtedy on spełni życzenie jednego z nas, a reszta zginie. Zgadza się?
– Tak mówi legenda – odparł Weintraub.
– Chyżwar nie jest legendą – zwrócił mu uwagę Kassad. – Ani jego stalowe drzewo.
– W takim razie po co zanudzać się jakimiś opowiastkami? – zapytała Brawne Lamia, nakładając sobie jeszcze jeden kawałek tortu.
Weintraub delikatnie dotknął główki śpiącego dziecka.
– Żyjemy w niezwykłych czasach – powiedział. – Tylko dlatego, że należymy do tej dziesiątej części jednej dziesiątej procenta obywateli Hegemonii, którzy zamiast wzdłuż połączeń Sieci podróżują między gwiazdami, dzielimy wspólną teraźniejszość, różnimy się natomiast przeszłością. Ja na przykład mam sześćdziesiąt osiem lat standardowych, ale gdyby dołożyć do tego dług czasowy, jaki narósł podczas moich podróży, owe sześćdziesiąt osiem lat urosłoby do całego stulecia.
– I co z tego? – zapytała siedząca obok niego kobieta.
Weintraub rozłożył ręce, jakby chciał objąć wszystkich zgromadzonych przy stole.