Выбрать главу

– Opowiedziałeś.

– Myślisz, że to już gotowe?

– Absolutnie. To prawdziwe arcydzieło.

– I że ktoś to kupi?

– Na pewno nie.

Pierwszy nakład miał wynieść siedemdziesiąt milionów egzemplarzy. Transline wykupiło reklamy w datasferach, rozesłało informacje do wszystkich ośrodków życia intelektualnego, zdobyło pochlebne opinie najlepszych autorów, dopilnowało, żeby ukazały się recenzje w “New New York Times” i wydało fortunę na kampanię promocyjną.

Przez pierwszy rok sprzedano dwadzieścia trzy tysiące egzemplarzy. Przy mojej stawce wynoszącej 10 procent od ceny każdego egzemplarza, którą ustalono na 12 marek, zarobiłem 13800 marek z dwumilionowej zaliczki, jaką otrzymałem wcześniej od wydawnictwa. W drugim roku sprzedaż wyniosła 638 egzemplarzy. Nikt nie chciał kupić praw do sfilmowania, nikt nie był zainteresowany organizacją spotkań autorskich.

Nie można natomiast powiedzieć, żeby Pieśniom brakło negatywnych recenzji. “Niezrozumiałe… archaiczne… poruszają mało istotne problemy” – to z “New New York Timesa”. “M. Silenus stworzył najbardziej niekomunikatywne dzieło w historii” – to Urban Kapry z TC2. Najcięższy cios zadał jednak Marmon Hamlit z “Kuriera”: “Jeżeli chodzi o te nowe wierszyki pana Jakmutam – nie czytałem ich. Nawet nie próbowałem”.

Tyrena Wingreen-Feif nie wydawała się zbytnio przejęta. Dwa tygodnie od chwili, gdy otrzymałem pierwsze recenzje, a dzień po zakończeniu trwającego trzynaście dni ponurego pijaństwa, wyszedłem z transmitera w jej gabinecie i rzuciłem się na wielki fotel z czarnej, półpłynnej pianogumy, który czaił się pośrodku pokoju niczym miękka pantera. Na Pierwszej Tau Ceti trwała właśnie jedna z legendarnych burz, obejmujących swym zasięgiem całą planetę, i gigantyczne błyskawice przecinały krwistoczerwone powietrze tuż za granicą pola siłowego.

– Nie przejmuj się – powiedziała Tyrena. Tym razem miała na głowie najmodniejszą fryzurę, to znaczy włosy sterczące jak półmetrowe rogi, jej strój zaś składał się wyłącznie z opalizującego pola siłowego, które częściowo przesłaniało, ale w znacznie większym stopniu odsłaniało nagie ciało. – Wypuściliśmy tylko sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy, więc straty nie są zbyt wielkie.

– Mówiłaś, że planujecie siedemdziesiąt milionów – przypomniałem jej.

– Tak, ale zmieniliśmy zdanie po zasięgnięciu opinii naszej SI.

Odniosłem wrażenie, że fotel zapada się pode mną.

– Nawet Sztuczna Inteligencja uznała Pieśni za szmirę?

– Sztuczna Inteligencja uznała Pieśni za arcydzieło – odparła Tyrena. – Dzięki temu wiedzieliśmy już na pewno, że to będzie całkowita klapa.

Wyprostowałem się w fotelu.

– Nie moglibyśmy sprzedać części nakładu TechnoCentrum?

– Sprzedaliśmy. Jeden egzemplarz. Przypuszczam, że wszystkie Sztuczne Inteligencje wchłonęły go w sekundę po zakończeniu przekazu. One niespecjalnie przejmują się naszymi prawami autorskimi.

– Aha – mruknąłem, ponownie zapadając się w pianogumę. – Co teraz?

Na zewnątrz błyskawice dorównujące rozmiarami autostradom Starej Ziemi wykonywały swój rozedrgany taniec, łącząc purpurowe obłoki ze szczytami siedzib wszechświatowych korporacji.

Tyrena wstała zza biurka i podeszła do samej krawędzi wyłożonego dywanem koła. Jej ciało migotało różnymi barwami, jakby było pokryte cienką warstwą oliwy.

– Teraz musisz zdecydować, czy chcesz być pisarzem, czy największym palantem w całej Sieci.

– Co takiego?

– Przecież słyszysz. – Tyrena odwróciła się do mnie i uśmiechnęła. Na zębach miała złote nakładki. – Według umowy, jaką zawarliśmy, mamy prawo w dowolny sposób dochodzić zwrotu nadpłaconej zaliczki. Możemy zająć twoje konto w Interbanku, zarekwirować złote monety, które ukryłeś na Wolności, i sprzedać twój cudaczny dom. Wtedy bylibyśmy kwita, a tobie nie pozostałoby nic innego, jak dołączyć do artystycznych nieudaczników i wariatów, którymi Smutny Król Billy otacza się na tej swojej zakazanej planetce.

Wpatrywałem się w nią bez słowa. Tyrena po raz drugi obdarzyła mnie złotozębym, drapieżnym uśmiechem.

– Możemy także chwilowo zapomnieć o naszych rozliczeniach i pozwolić ci przystąpić do pracy nad kolejną książką.

Moja kolejna książka ukazała się pięć miesięcy standardowych później. Umierająca Ziemia II zaczynała się tam, gdzie skończyła się Umierająca Ziemia, tyle tylko że tym razem była to zwyczajna proza, długość zdań zaś i układ rozdziałów zostały dostosowane do wyników bioneurologicznych testów przeprowadzonych na wybranej losowo grupie sześciuset trzydziestu ośmiu przeciętnych czytelników. Książka była na tyle cienka, żeby nie odstraszyć potencjalnego nabywcy, okładkę natomiast zdobił animowany hologram, na którym jakiś wysoki, muskularny osobnik – prawdopodobnie Amalfi Schwartz, choć w rzeczywistości mój przyjaciel był niski, blady i nosił szkła korekcyjne – zdziera suknię z broniącej się rozpaczliwie, jasnowłosej piękności, ona zaś odwraca się do czytelnika i wzywa pomocy omdlewającym głosem Leedy Swann, jednej z największych gwiazd pornograficznych holofilmów.

Umierająca Ziemia II rozeszła się w nakładzie dziewiętnastu milionów egzemplarzy.

– Całkiem nieźle – stwierdziła Tyrena. – Zawsze trzeba trochę czasu na zdobycie czytelników.

– Pierwsza Ziemia miała trzy miliardy nakładu – zauważyłem.

– “Efekt pielgrzyma” – odparła. – Mein Kampf. Coś takiego zdarza się raz na sto lat, albo i rzadziej.

– Niemniej trzy miliardy…

– Posłuchaj – przerwała mi. – W dwudziestym wieku na Starej Ziemi wielkie korporacje prowadzące sieć tanich restauracji wycinały z tusz wołowych najgorsze części, smażyły je na starym tłuszczu, dodawały nieco rakotwórczych przypraw, zawijały to w papier i sprzedawały w liczbie dziewięciuset miliardów sztuk rocznie. Tacy właśnie są ludzie. Sam się o tym przekonasz.

W Umierającej Ziemi III pojawiły się nowe postaci: Winona, zbiegła niewolnica, która jakiś czas później stała się właścicielką ogromnej plantacji plastowłókników (nieważne, że plastowłókniki nigdy nie rosły na Ziemi); Arturo Redgrave, nieustraszony przemytnik (tylko co on miał przemycać, do diabła?); a także Innocence Sperry, dziewięcioletnia telepatka umierająca na jakąś śmiertelną, choć nie zidentyfikowaną chorobę. Innocence dociągnęła jednak aż do Umierającej Ziemi IX, a kiedy Transline wreszcie pozwoliło mi ukatrupić gówniarę, urządziłem sobie sześciodniowe pijaństwo na dwudziestu planetach. Obudziłem się w kanale odpływowym na Bramie Niebios z największym kacem we wszechświecie oraz graniczącym z pewnością przekonaniem, iż już wkrótce będę musiał rozpocząć pracę nad dziesiątym tomem Kronik Umierającej Ziemi.

Nietrudno jest być twórcą pozbawionych wszelkich ambicji bestsellerów. Sześć lat standardowych, jakie dzieliły Umierającą Ziemię II od Umierającej Ziemi IX, minęło właściwie bezboleśnie. Prawie wcale nie przygotowywałem się do pisania, budowałem akcję splecioną z bezsensownych wątków, postaci, które wychodziły spod mojego pióra, były miałkie i dwuwymiarowe, styl prymitywny – ale za to mogłem dowolnie dysponować wolnym czasem. Ożeniłem się jeszcze dwa razy; każda żona odeszła ode mnie bez większego żalu, za to ze znaczną częścią honorarium za którąś Umierającą Ziemię. Nurzałem się w religijności i alkoholu, żeby ostatecznie stwierdzić, że w tym drugim znacznie łatwiej znajduję pocieszenie.

Udało mi się zachować dom. Dodałem nawet sześć pokoi na pięciu planetach i wypełniłem je dziełami sztuki. Bawiłem się, ile wlezie. Wśród moich znajomych znajdowali się także pisarze, ale – jak zawsze – nie ufaliśmy sobie i obmawialiśmy kolegów za ich plecami, zazdroszcząc sobie nawzajem sukcesów oraz wyszukując zarówno autentyczne, jak i wyimaginowane błędy w utworach. Każdy pielęgnował w sercu słodkie przeświadczenie, iż tylko on jest prawdziwym artystą, który jedynie za sprawą kaprysu zdecydował się uciec na chwilę w komercję, pozostali to jedynie marni rzemieślnicy.