– Najczystszej wody? – powtórzyłem ze zdziwieniem. – Masz może na myśli: największym?
– Nie, nie! – zaprotestował Billy. – Dyskusja o tym, kto jest największy, nie ma najmniejszego sensu. Chcę po p-p-prostu wiedzieć, kto twoim zdaniem najbardziej zbliżył się do ideału, o k-k-którym mówiłeś.
Zastanawiałem się przez kilka dni, po czym zaniosłem odpowiedź królowi, obserwującemu zachodzące słońca z krawędzi urwiska w pobliżu pałacu.
– Keats – powiedziałem.
– John Keats… – szepnął Smutny Król Billy. – Hmmm… – A po chwili: – Dlaczego?
Opowiedziałem mu więc wszystko, co wiedziałem o tym dziewiętnastowiecznym poecie ze Starej Ziemi, o jego młodości, wychowaniu i przedwczesnej śmierci… ale przede wszystkim o życiu, poświęconym niemal w całości tajemnicom i pięknu twórczości poetyckiej.
Billy wydawał się wówczas dość zainteresowany, teraz zaś sprawiał wrażenie ogarniętego obsesją. Na jego znak w komnacie pojawił się wielki hologram, wypełniając ją niemal całkowicie. Cofnąłem się pod ścianę, przechodząc przez budynki, wzgórza i pasące się zwierzęta, żeby ogarnąć go w całości.
– Oto Hyperion – szepnął mój mecenas. Jak zwykle, kiedy był czymś całkowicie zaabsorbowany, przestał się jąkać. Hologram zmieniał się, pokazując coraz to nowe widoki: osady położone nad rzekami i brzegami mórz, górskie przepaści, wreszcie jakieś miasto usytuowane na płaskim wzgórzu, z licznymi pomnikami wzniesionymi na wzór niezwykłych budowli znajdujących się w pobliskiej dolinie.
– Grobowce Czasu? – zapytałem.
– Tak jest. Największa tajemnica w poznanym wszechświecie.
Zmarszczyłem brwi.
– Ale one są puste – zauważyłem. – Zawsze były puste, odkąd je odkryto!
– Stanowią źródło tajemniczego, antyentropicznego pola – odparł Król Billy. – Jest to jeden z bardzo nielicznych fenomenów – naturalnie oprócz matematycznych punktów osobliwych – które bezpośrednio oddziałują na upływ czasu.
– To nic wielkiego – odparłem. – Coś w rodzaju farby antykorozyjnej, którą maluje się metalowe konstrukcje. Rzeczywiście, są bardzo trwałe, ale jednocześnie puste. A poza tym, od kiedy to zachwycamy się technologią?
– Nie technologią, tylko tajemnicą. – Bruzdy na twarzy króla jeszcze bardziej się pogłębiły. – Niezwykłością miejsca, tak ważną dla wielu twórczych umysłów. Wspaniałą mieszanką klasycznej utopii i pogańskiego mitu.
Wzruszyłem ramionami.
Smutny Król Billy machnął ręką i hologram zniknął.
– Czy t-t-twoje wiersze stały się lepsze?
Skrzyżowałem ramiona i wbiłem wściekłe spojrzenie w kurduplowatego, rozmamłanego władcę.
– Nie – warknąłem.
– Czy t-t-twoja muza wróciła do ciebie?
Milczałem. Gdyby wzrok mógł zabijać, jeszcze przed zachodem słońca krzyczelibyśmy wszyscy: “Król umarł, niech żyje król!”
– T-t-to znakomicie – wydukał, udowadniając po raz pierwszy, że potrafi sprawiać wrażenie nie tylko smutnego, ale także złośliwie zadowolonego. – Pakuj b-b-bagaże, mój chłopcze. Lecimy na Hyperiona.
(wyciszenie)
Pięć statków kolonizacyjnych Smutnego Króla Billy’ego unosi się na lazurowym niebie jak złociste mlecze. Na trzech kontynentach rosną miasta o białych murach: Keats, Endymion, Port Romance… także Miasto Poetów. Ponad osiem tysięcy pielgrzymów spod znaku Sztuki próbuje uciec przed tyranią miernoty, poszukując na tej surowej planecie czegoś, co pozwoli im spojrzeć na świat z nowej, świeżej perspektywy.
Przez całe stulecie po hegirze Asquith, a szczególnie Windsor na Wygnaniu, były największym ośrodkiem produkcji androidów. Teraz ci błękitnoskórzy przyjaciele człowieka pracowali z wielką gorliwością, wiedząc, że po uporaniu się z zadaniem uzyskają pełną wolność. Potomkowie pierwszych kolonistów, którym znudziło się udawać prymitywnych dzikusów, wyszli ze swoich leśnych wiosek i pomagali nam dostosować otoczenie do ludzkich standardów. Technokraci, biurokraci i ekokraci rzucili się z zapałem na niczego nie spodziewającą się planetę, a urzeczywistnienie marzenia Smutnego Króla Billy’ego stawało się coraz bardziej realne.
Kiedy dotarliśmy na Hyperiona, generał Horace Glennon-Height był martwy, a jego krótkie, lecz krwawe powstanie stłumione, lecz my nie mieliśmy już odwrotu.
Co bardziej niespokojni duchem artyści opuścili Miasto Poetów i przenieśli się do Jacktown, Port Romance albo nawet na dzikie pogranicze, gdzie wiedli życie mniej ustabilizowane, za to z pewnością bardziej inspirujące. Ja zostałem.
Przez pierwsze lata pobytu na Hyperionie nie odzyskałem mojej muzy. Dla wielu przybyszów częściowe odizolowanie, spowodowane wielkimi odległościami i utrudnionym dostępem do środków transportu – w słabym polu magnetycznym EMV były bardzo zawodne, natomiast śmigaczy było po prostu mało – oraz brak datasfery, częstych kontaktów z WszechJednością i obecność tylko jednego komunikatora, okazało się prawdziwym dobrodziejstwem, pozwalając im odnowić nadwątlone siły twórcze i przypomnieć sobie, co to znaczy być człowiekiem i artystą.
W każdym razie tak słyszałem.
Mnie nie odwiedziła żadna muza. Moje wiersze nadal były technicznie bez zarzutu i równie martwe jak kot Hucka Finna.
Postanowiłem popełnić samobójstwo.
Najpierw jednak przez pewien czas – dokładnie przez dziewięć lat – spełniałem ważną funkcję społeczną, dostarczając nowemu Hyperionowi chyba jedynej rzeczy, jakiej mu brakowało, to znaczy dekadencji.
U pewnego biorzeźbiarza nazwiskiem Graumann Hacket zamówiłem włochatą skórę, raciczki oraz koźle nogi satyra. Oprócz tego zapuściłem brodę i kazałem wydłużyć sobie uszy, a Graumann poczynił interesujące modyfikacje w rejonie moich narządów płciowych. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy. Tubylcze dziewki, szlachetne żony i córki najważniejszych ludzi na planecie – wszystkie z utęsknieniem oczekiwały wizyty jedynego satyra na stałe mieszkającego na Hyperionie albo czyniły usilne starania, żeby ją przyśpieszyć. Przekonałem się na własnej skórze, co naprawdę oznaczają terminy “bolesny wzwód prącia” i “obłęd lubieżny”. Uczestnicząc niemal bez przerwy w podbojach seksualnych, zadbałem o to, by legendą obrosły także moje pijackie wyczyny, swoje słownictwo zaś ograniczyłem niemal do tych samych kilku wyrazów, jakie pozostały w prawej półkuli mego mózgu po udarze, którego doznałem na Bramie Niebios.
Było to kurewsko wspaniałe. Było to kurewsko okropne.
A potem, tej nocy, kiedy zamierzałem palnąć sobie w łeb, pojawił się Grendel.
Kilka notatek do szkicu o potworze:
Urzeczywistniły się nasze najbardziej koszmarne sny. Coś okropnego przesłania słońce. Widma Morbiusa i Krella. Dorzuć do ognia, matko, bo dziś w nocy przyjdzie Grendel.
Początkowo myślimy, że ci, którzy zniknęli, po prostu gdzieś się zapodziali. Na murach miasta nie ma strażników, bo nie ma i murów, a przed bramami nie stoją zbrojni rycerze. Nagle mąż donosi o tym, że jego żona zniknęła bez śladu miedzy kolacją a wieczorną kąpielą dzieci. Potem Hoban Kristus, abstrakcyjny implozjonista, po raz pierwszy nie pojawia się na cotygodniowym pokazie w Amfiteatrze Poetów. Zaniepokojenie wzrasta. Smutny Król Billy wraca z Jacktown, gdzie dogląda rozbudowy miasta, i obiecuje, że zostaną podjęte nadzwyczajne środki ostrożności. Na ulicach instaluje się czujniki reagujące na ruch. Funkcjonariusze okrętowych Służb Bezpieczeństwa przeczesują Grobowce Czasu i wracają z informacją, że wszystkie są puste. Mechaniczne sondy zagłębiają się w labirynt, do którego wchodzi się przez otwór w podstawie Starego Grobowca, lecz po przebyciu sześciu tysięcy kilometrów nie mają nic interesującego do zameldowania. Śmigacze, zarówno sterowane automatycznie, jak i z ludzką załogą, patrolują teren miedzy miastem a Górami Cugielnymi, lecz dostrzegają tylko kilka cieplnych śladów pozostawionych przez skalne węgorze. Przez cały tydzień nie powtarza się ani jeden przypadek zniknięcia.
A potem zaczyna szaleć śmierć.
Rzeźbiarz Pete Garcia zostaje znaleziony martwy w swojej pracowni… i sypialni… i na dziedzińcu domu. Szef okrętowych Służb Bezpieczeństwa Truin Hines ze zdumiewającą beztroską informuje dziennikarzy: “Zupełnie jakby rozszarpało go jakieś wściekłe zwierzę, tyle tylko że żadne znane mi zwierzę nie mogłoby dokonać czegoś takiego”.