Zatytułowałem poemat Pieśni Hyperiona. Wbrew tytułowi nie opowiadał o planecie, tylko o zmierzchu rasy samozwańczych tytanów – ludzi. Opowiadał o bezmyślności gatunku, który przez zwykłą bezmyślność doprowadził do zagłady ojczystej planety, a następnie poniósł swoją arogancję ku gwiazdom, gdzie dosięgnął go słuszny gniew wymyślonego przez niego boga. Pieśni Hyperiona były pierwszym poważnym utworem, jaki napisałem od wielu lat, i z pewnością najlepszym, jaki w życiu stworzyłem. To, co zaczęło się jako częściowo poważny, a częściowo komiczny hołd złożony cieniowi Johna Keatsa, przerodziło się w jedyny cel i sens mego życia, epickie arcydzieło zrodzone w epoce dominacji lichej farsy. Pieśni Hyperiona były pisane z mistrzostwem, o jakim mogłem tylko marzyć, językiem tak pięknym, że z pewnością nie wziął się z mojej głowy. Tematem było przemijanie ludzkości, moim natchnieniem zaś – Chyżwar.
Zginęło jeszcze kilkunastu ludzi, zanim Król Billy zdecydował się wreszcie na ewakuację Miasta Poetów. Część uciekinierów przeniosła się do Endymiona, Keats albo jednego z kilku nowych miast, większość jednak postanowiła wrócić do Sieci. Utopijne marzenie Billy’ego o stworzeniu państwa artystów pozostało nie spełnione, choć sam król nadal mieszkał w swoim ponurym pałacu w Keats. Władza nad kolonią przeszła w ręce Rady Planety, która niezwłocznie złożyła w Hegemonii wniosek o przyjęcie do wspólnoty i utworzyła Planetarne Siły Samoobrony. Siły te – składające się z tych samych tubylców, którzy jeszcze dziesięć lat temu okładali się nawzajem maczugami po głowach – dowodzone przez samozwańczych oficerów zdołały jedynie dość skutecznie zniszczyć piękno spokojnych nocy (patrole na śmigaczach) oraz upstrzyć pustynię automatycznymi czujnikami.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie tylko ja zdecydowałem się pozostać na miejscu; wraz ze mną uczyniło to jeszcze co najmniej dwieście osób, choć większość z nas unikała jakichkolwiek kontaktów, wymieniając jedynie zdawkowe uśmiechy, kiedy mijaliśmy się na Promenadzie Poetów albo spożywaliśmy z dala od siebie posiłki w wielkiej sali jadalnej. Zniknięcia i morderstwa powtarzały się z częstotliwością mniej więcej jedno na dwa tygodnie, choć zazwyczaj dowiadywaliśmy się o nich od regionalnego dowódcy PSS, który co miesiąc lub dwa sprawdzał naszą liczebność.
Najbardziej utkwiła mi w pamięci chwila, kiedy wszyscy zebraliśmy się na głównym placu miasta, aby obserwować odlot statku kolonizacyjnego. Było to w szczycie jesiennego sezonu meteorowego i niebo nad naszymi głowami co chwila przecinały dziesiątki złotych lub srebrzystych krech. Nagle zapłonęło małe, lecz niezwykle jaskrawe słońce, i przez prawie godzinę patrzyliśmy, jak nasi przyjaciele artyści oddalają się od nas, pchani ognistym młotem plazmowych silników. Zjawił się także Smutny Król Billy; pamiętam do dziś spojrzenie, jakim obdarzył mnie przed wejściem do ozdobnego śmigacza, który powiózł go z powrotem ku bezpiecznej siedzibie w Keats.
W ciągu następnych dwunastu lat opuszczałem miasto zaledwie kilka razy – po to, aby znaleźć biorzeźbiarza, który uwolniłby mnie od satyrowego wcielenia, a także w celu uzupełnienia zapasów żywności. Akurat wtedy ze świątyni Chyżwara zaczęły ponownie wyruszać pielgrzymki, dzięki czemu mogłem korzystać z wyznaczonego przez nie szlaku śmierci, tyle że podążałem w przeciwną stronę. Najpierw piesza wędrówka do Baszty Chronosa, stamtąd kolejką linową przez Góry Cugielne, potem wiatrowóz, a wreszcie barką Charona w dół rzeki Hoolie. W drodze powrotnej przypatrywałem się pielgrzymom, zastanawiając się, którym z nich dane będzie wrócić.
Niewielu ludzi odwiedzało Miasto Poetów. Z biegiem czasu nie ukończone wieże zaczęły coraz bardziej przypominać ruiny, wspaniałe galerie o kopułach z metalu i szkła obrosły pnączami, a spomiędzy marmurowych bloków i kamiennych płyt zaczęły wyłaniać się źdźbła trawy. Chaos spotęgowały działania Planetarnych Sił Samoobrony, które rozrzucały miny i zastawiały pułapki w celu schwytania Chyżwara, przyczyniając się jedynie do dewastacji najpiękniejszych części miasta. Przestał działać system nawadniania. Runął akwedukt. Pustynia zdobywała coraz to nowe tereny. Przenosiłem się z komnaty do komnaty w opustoszałym pałacu Króla Billy’ego, pracując nad poematem i czekając na spotkanie z moją muzą.
Jeśli się nad tym zastanowić, to sprzężenie przyczyna-skutek zaczyna przypominać jakąś szaloną pętlę logiczną wymyśloną przez infoartystę Carolusa albo namalowaną przez Eschera: Chyżwar pojawił się dzięki magicznej mocy mego poematu, ale z kolei ów poemat nie mógłby powstać bez obecności albo przynajmniej zagrożenia obecnością Chyżwara, który pełnił rolę muzy. Zresztą całkiem możliwe, że byłem wtedy nieco szalony.
W ciągu dwunastu lat nagła śmierć wyeliminowała wszystkich dyletantów, aż w końcu zostaliśmy tylko Chyżwar i ja. Coroczny przepływ pielgrzymów podążających ku Grobowcom Czasu stanowił jedynie niewielką niedogodność – ot, kolejna karawana mijająca w oddali ruiny miasta. Zdarzało się, że później widziałem kilka postaci uciekających pośpiesznie w kierunku oddalonej o dwadzieścia kilometrów na południowy zachód Baszty Chronosa, ale najczęściej nikt nie wracał.
Czekałem w cieniu chylących się ku ruinie budowli. Moje włosy i broda urosły tak bardzo, że częściowo zakrywały łachmany, które służyły mi za ubranie. Wychodziłem najczęściej nocą, przemykając wśród ruin niczym niespokojny cień; czasem spoglądałem na oświetloną pałacową wieżę, zupełnie jak David Hume, który zaglądał w okna własnego pokoju, by stwierdzić ze smutkiem, że nie ma go w domu. Nie przeniosłem syntetyzera żywności do zajmowanej przeze mnie komnaty i nadal spożywałem posiłki pod wielką kopułą ogólnej jadalni.
Ani razu nie udało mi się spotkać Chyżwara. Co prawda wielokrotnie budziłem się tuż przed świtem, zaalarmowany jakimś nagłym odgłosem – mógł to być zgrzyt metalu ocierającego się o kamień albo skrzypnięcie piasku pod czyjąś stopą – ale choć miałem całkowitą pewność, że jestem obserwowany, nigdy nie zdołałem dostrzec obserwatora.
Czasem, szczególnie nocą, wyruszałem na krótką wycieczkę do Grobowców Czasu. Unikając pulsujących granic antyentropicznych pól siłowych, wędrowałem wśród skomplikowanych cieni pod skrzydłami Sfinksa albo spoglądałem na gwiazdy przez szmaragdową ścianę Starego Grobowca. Po powrocie z jednej z tych nocnych eskapad zastałem w pracowni nieproszonego gościa.
– Wspaniale, M-m-martin – powiedział Król Billy, poklepując jedną ze stert zapisanych kartek papieru, które walały się po całym pokoju. Siedząc w ogromniastym fotelu przy długim stole, pozbawiony królestwa monarcha wydawał się bardzo stary i jeszcze bardziej nieforemny niż zwykle. – Czy n-n-naprawdę sądzisz, że ludzkość zasłużyła sobie na t-t-taki koniec? – zapytał cicho, jąkając się jak za dawnych lat.
Wszedłem do pokoju, ale nic nie odpowiedziałem. Billy przez ponad dwadzieścia lat standardowych był dla mnie nie tylko mecenasem, ale i przyjacielem, lecz w tej chwili wydawało mi się, że byłbym w stanie go zabić. Na myśl o tym, że ktoś czytał Pieśni Hyperiona bez mojej zgody, ogarniał mnie szał.
– Widzę, że d-d-datujesz poszczególne ustępy p-p-poematu? – zauważył Smutny Król Billy, przeglądając od niechcenia najświeższą stertę.
– Jak się tu dostałeś? – warknąłem.
Nie było to wcale głupie pytanie. Przez kilka ostatnich lat rejon Grobowców Czasu nie należał do najbardziej bezpiecznych dla wszelkiego rodzaju śmigaczy, promów orbitalnych i śmigłowców. Wszystkie maszyny lądowały bez pasażerów. Nie trzeba mówić, że przyczyniło się to do rozkwitu mitu Chyżwara.
Mały człowieczek w wymiętej pelerynie wzruszył ramionami. Jego strój miał być elegancki i dostojny, a tymczasem upodabniał go tylko do otyłego arlekina.
– P-p-przyłączyłem się do ostatniej grupy pielgrzymów, a z Baszty Chronosa skręciłem od razu w stronę miasta. Zauważyłem, że od wielu miesięcy nie napisałeś ani słowa. M-m-możesz mi to wyjaśnić, Martin?