Выбрать главу

W wielkim pomieszczeniu rozległy się posapywania, szurgot butów Sola, a potem cichy jęk, kiedy stopa uczonego nawiązała bliski kontakt z najmniej czcigodną częścią ciała jednego z kapłanów. Ten drobny incydent nie wpłynął jednak w najmniejszym stopniu na ostateczny rezultat starcia. Sol wylądował na ulicy, a w chwilę potem dołączył do niego jego mocno wymięty kapelusz.

Przez dziesięć następnych dni, jakie spędził na Lususie, nie udało mu się nic osiągnąć. Urzędnicy świątyni nie odpowiadali na jego telefony, sądy nie chciały rozpatrywać jego skarg, egzorcyści zaś czekali na niego już w przedsionku majestatycznej budowli.

Sol odwiedził później Nową Ziemię, Renesans, Fuji, TC2, Deneb Drei i Deneb Vier, ale wszędzie drzwi świątyń Chyżwara były dla niego zamknięte.

Wycieńczony, sfrustrowany, bez pieniędzy, wrócił na Planetę Barnarda, wsiadł w pozostawiony na długoterminowym parkingu EMV i zjawił się w domu na godzinę przed początkiem urodzinowego przyjęcia Racheli.

– Przywiozłeś mi coś, tatusiu? – zapytała podekscytowana dziesięciolatka. Sarai powiedziała jej rano, że ojciec wyjechał.

Sol wyjął zza pleców elegancko zawiniętą paczuszkę. Były to wszystkie tomy Ani z Zielonego Wzgórza – bynajmniej nie to, co miał nadzieję jej ofiarować.

– Mogę otworzyć?

– Później, maleńka. Razem z innymi prezentami.

– Tato, proszę! Tylko tę jedną paczkę! Zanim przyjdzie Niki i inne dzieci!

Sol zerknął ukradkiem na żonę, która potrząsnęła głową. Rachela pamiętała, że zaledwie kilka dni temu zaprosiła przyjaciółki na przyjęcie urodzinowe. Sarai nie wymyśliła jeszcze wytłumaczenia, dlaczego żadna z nich nie przyjdzie.

– W porządku, Rachelo – powiedział. – Tylko tę jedną.

Kiedy Rachela walczyła ze sznurkiem, Sol przeszedł do salonu, gdzie ujrzał wielką paczkę przewiązaną czerwoną wstążką. Był to nowy rower. Rachela prosiła o niego od chwili, kiedy skończyła dziewięć lat. Czy jednak nie zdziwi się jutro na widok prezentu, którego jeszcze nie otrzymała? W nocy będą musieli jakoś się go pozbyć.

Sol opadł ciężko na kanapę. Widok czerwonej wstążki przypomniał mu szkarłatne szaty biskupa.

Sarai nigdy nie potrafiła łatwo rozstać się z przeszłością. Za każdym razem, kiedy prała, prasowała, składała i odkładała dziecięce ubranka, które były już za małe na Rachelę, roniła po cichutku parę łez, o których jednak Sol dowiadywał się w jakiś znany tylko sobie sposób. Niczym największy skarb przechowywała w pamięci każdą chwilę dzieciństwa Racheli, najbardziej ze wszystkiego ceniąc sobie zwykłą, codzienną normalność, którą z biegiem lat nauczyła się uważać za niezmiernie istotny składnik życia. Instynktownie zawsze wyczuwała, iż sens ludzkiego istnienia nie zawiera się w jego punktach kulminacyjnych, utrwalonych w pamięci niczym daty obwiedzione w kalendarzu czerwoną obwódką, lecz w jednostajnym, nie mającym początku ani końca przepływie drobnych zdarzeń, takich jak spokojne weekendowe wieczory, które każdy z członków rodziny spędzał w ulubiony przez siebie sposób, i zwyczajne rozmowy, o których natychmiast zapominano – jednak suma tych niezliczonych godzin tworzyła całość nie tylko niezmiernie ważną, ale wręcz wieczną.

Sol znalazł żonę na strychu, gdzie popłakując cichutko przeglądała zawartość starych pudeł. Nie były to jednak łagodne łzy, którymi niegdyś żegnała odchodzące rzeczy i zdarzenia. Sarai Weintraub była wściekła.

– Co robisz, mamuśka?

– Rachela potrzebuje ubrań. Wszystko jest na nią za duże. To, co nosi ośmioletnie dziecko, nie będzie pasowało na siedmioletnie. Gdzieś tutaj powinny być jej rzeczy.

– Daj sobie spokój – powiedział Sol. – Kupimy coś nowego.

Sarai potrząsnęła głową.

– Żeby codziennie zastanawiała się, co się stało z jej ulubionymi strojami? Nic z tego. Zostało mi jeszcze sporo ubranek. Na pewno tutaj są.

– Możesz poszukać ich później.

– Do licha, przecież nie ma żadnego “później”! – krzyknęła Sarai. Odwróciła się plecami do męża i zakryła twarz rękami. – Wybacz mi…

Sol objął ją i mocno przytulił. Pomimo ograniczonej terapii Poulsena jej ramiona były znacznie szczuplejsze niż kiedyś. Pod szorstką skórą wyczuwał węzły i zgrubienia.

– Wybacz mi – powtórzyła, nie kryjąc już łez. – To po prostu nie jest w porządku.

– Rzeczywiście – zgodził się. – To nie jest w porządku.

Promienie słońca, sączące się przez małe, zakurzone szybki, upodabniały strych do smutnego wnętrza katedry. Odkąd pamiętał, Sol zawsze lubił panujący tu zapach – lekko stęchły, tajemniczy, obiecujący niezwykłe spotkania z zapomnianymi skarbami. Dzisiaj cały urok prysł, nie pozostawiając śladu.

Przykucnął obok jednego z pudeł.

– Pomogę ci, kochanie – powiedział.

Rachela nadal była szczęśliwa i cieszyła się życiem; jedynie po obudzeniu potrzebowała trochę czasu, żeby dojść do ładu ze światem, w którym codziennie rano czekało na nią mnóstwo niekonsekwencji. W miarę jak stawała się młodsza, rodzicom coraz łatwiej było wyjaśniać jej zmiany, jakie zachodziły z dnia na dzień: zniknięcie starego wiązu, który rósł przed oknem, pojawienie się nowego budynku na rogu ulicy, w miejscu, w którym do niedawna w małym domku mieszkał M. Nesbitt, brak koleżanek… Sol dopiero teraz przekonał się, jak znakomicie dzieci potrafią dostosowywać się do nowych warunków. Często wyobrażał sobie Rachelę jako istotę żyjącą na szczycie fali czasu, nieświadomą otwierającej się pod jej stopami otchłani oceanu i utrzymującą równowagę wyłącznie dzięki niewielkiemu balastowi wspomnień oraz niesłychanej żarliwości, z jaką uczestniczyła w dwunastu lub piętnastu godzinach tego teraz, które ofiarowywał jej każdy dzień.

Ani Sol, ani Sarai nie chcieli izolować córki od innych dzieci, choć organizowanie tych kontaktów nastręczało sporo trudności. Rachela uwielbiała bawić się z “nową dziewczynką” albo “nowym chłopcem” z sąsiedztwa – były nimi dzieci innych wykładowców, wnuki przyjaciół, przez pewien czas także córeczka Niki – ale jej koledzy i koleżanki mieli dużo kłopotów z przyzwyczajeniem się do tego, że codziennie na nowo im się przedstawia i nie pamięta nic z tego, co wydarzyło się wczoraj lub przedwczoraj. Tylko niewielu z nich było gotowych pogodzić się z tym stanem rzeczy.

Choroba Racheli dla nikogo w Crawford nie stanowiła tajemnicy. Wiadomość rozeszła się najpierw po uniwersytecie, wkrótce potem zaś po całym mieście. Społeczność Crawford zareagowała tak samo, jak od niepamiętnych czasów reagują na takie nowiny społeczności wszystkich małych miasteczek – niektórzy rozpuszczali najrozmaitsze plotki, inni nie byli w stanie ukryć pomieszanego ze współczuciem zadowolenia z czyjegoś nieszczęścia – jednak ogólnie rzecz biorąc, miasteczko wzięło Weintraubów pod opiekuńcze skrzydła, niczym kwoka chroniąca bezradne, niedawno wyklute pisklęta.

Mimo to nie wtrącano się do ich życia i nikt nie czynił żadnych uwag nawet wówczas, kiedy Sol musiał zrezygnować z pracy na uczelni i przejść na wcześniejszą emeryturę, gdyż tak wiele czasu zajmowały mu podróże w poszukiwaniu lekarstwa dla Racheli.

Taka sytuacja nie mogła jednak trwać wiecznie. Pewnego wiosennego dnia, kiedy Sol wyszedł na ganek i zobaczył swoją zapłakaną siedmioletnią córkę, która wracała z parku otoczona gromadą reporterów z implantowanymi kamerami i wyciągniętymi komlogami, zrozumiał, że skończył się pewien etap ich życia. Czym prędzej zbiegł po schodkach i pośpieszył córce z odsieczą.

– M. Weintraub, czy to prawda, że twoja córka zaraziła się śmiertelną chorobą czasową? Co się stanie za siedem lat? Czy dziecko po prostu zniknie?

– M. Weintraub! M. Weintraub! Rachela twierdzi, że przewodniczącym Senatu jest Raben Dowell i że mamy teraz rok 2711. Czy ona naprawdę straciła te trzydzieści cztery lata, czy też jest to tylko złudzenie spowodowane chorobą Merlina?

– Rachelo! Czy pamiętasz, że byłaś dorosłą kobietą? Jak to jest, kiedy człowiek staje się z powrotem dzieckiem?

– M. Weintraub! M. Weintraub! Tylko jedno ujęcie. Mógłbyś przynieść jakieś zdjęcie Racheli, kiedy była starsza, żeby sfotografować się przy nim z córką?