Выбрать главу

– A co z rzeczami kapitana Masteena? – zapytał Sol, kiedy stanęli u szczytu trapu. Kassad zszedł już na ląd, aby przeprowadzić wstępny rekonesans.

– Wyniosłam je – powiedziała Lamia. – Musimy je zabrać.

– Wydaje mi się, że jesteśmy nie w porządku – odezwał się ojciec Hoyt. – Należałoby odprawić jakąś… ceremonię. Uczcić śmierć człowieka.

– Przypuszczalną śmierć – poprawiła go Brawne Lamia, bez wysiłku podnosząc jedną ręką czterdziestokilogramowy plecak.

Jezuita spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Naprawdę wierzysz, że Het Masteen żyje?

– Nie – odparła kobieta. Na jej czarnych włosach osiadło kilka płatków śniegu.

Na nabrzeżu pojawił się Kassad i dał znak ręką. Nie zwlekając ruszyli w dół po trapie. Nikt nie obejrzał się, by rzucić pożegnalne spojrzenie na pogrążony w ciszy wiatrowóz.

– Pusto? – zapytała Lamia, kiedy zbliżyli się do pułkownika. Z peleryny Kassada znikały ostatnie ślady szaro-czarnego kamuflażu.

– Pusto.

– A ciała?

– Żadnych – odparł, po czym zwrócił się do Sola i konsula. – Zabraliście rzeczy z mesy?

Skinęli głowami.

– Jakie rzeczy? – zainteresował się Silenus.

– Zapas żywności na siedem dni. – Kassad spojrzał w górę, w stronę stacji kolejki linowej. Konsul dopiero teraz zauważył, że pułkownik trzyma w ręce długi karabin bojowy, prawie niewidoczny pod obszerną peleryną. – Nie mamy pewności, czy uda nam się gdzieś uzupełnić zapasy.

A mamy pewność, że za tydzień ktokolwiek z nas będzie jeszcze przy życiu? – pomyślał konsul, ale nie powiedział tego głośno.

Musieli obracać dwa razy, żeby przenieść cały bagaż do stacji. Wiatr gwizdał w ziejących pustką oknach i wśród osmalonych ruin budowli. Podczas następnej tury konsul dźwignął jeden koniec kufra Masteena, natomiast Lenar Hoyt uginał się pod ciężarem drugiego.

– Po co zabieramy ze sobą tego erga? – wysapał jezuita, kiedy wreszcie dotarli do metalowych schodów wiodących na perony. Wielkie płaty rdzy przypominały brązowe porosty.

– Nie mam pojęcia – przyznał konsul, także z trudem łapiąc oddech. Z peronu roztaczała się wspaniała panorama Trawiastego Morza. Wiatrowóz, pogrążony w ciemności i opustoszały, stał ze zrefowanymi żaglami, tam gdzie go zostawili. Nad prerią przesuwały się niesione wiatrem tumany śniegu.

– Wrzućcie wszystko do środka, a ja sprawdzę, czy da się uruchomić wagonik z kabiny operatora – powiedział Kassad.

– Nie sądzisz, że on działa automatycznie? – zapytał Martin Silenus. Jego mała głowa prawie zupełnie zniknęła w obfitym futrze. – Tak jak wiatrowóz?

– Nie wydaje mi się – odparł pułkownik. – Wsiadajcie, a ja spróbuję go uruchomić.

– Co będzie, jeśli nie zdążysz wskoczyć?! – zawołała Lamia za oddalającym się Kassadem.

– Na pewno zdążę.

Wnętrze wagonika było zimne i puste, jeśli nie liczyć metalowych ławek w przednim przedziale oraz kilku twardych pryczy w tylnym, znacznie mniejszym. Sam wagonik miał około ośmiu metrów długości i pięciu szerokości; między przedziałami znajdowała się cienka metalowa ścianka z prostokątnym otworem, ale bez drzwi. W rogu tylnego pomieszczenia stało coś w rodzaju sporej szafy, wysokie okna zaś, sięgające od jednej trzeciej ściany do sufitu, umieszczono w przedniej części wagonika.

Pielgrzymi zwalili bagaż na stertę pośrodku większego przedziału, po czym zaczęli chodzić w kółko, wymachując rękami i na różne inne sposoby próbując choć trochę się rozgrzać. Jedynie Martin Silenus wyciągnął się jak długi na jednej z prycz; z gęstego futra wystawały tylko jego stopy i czubek głowy.

– Kurwa, jak tu włącza się ogrzewanie? – zapytał uprzejmie.

Konsul popatrzył na martwą tablicę wskaźników.

– Wszystko działa na elektryczność – powiedział. – Myślę, że zrobi się ciepło, jak tylko pułkownik uruchomi maszynę.

– Jeżeli pułkownik uruchomi maszynę – poprawił go poeta.

Sol Weintraub zmienił Racheli pieluszkę, a następnie ponownie zawinął niemowlę w ocieplany becik i zaczął je łagodnie kołysać w ramionach.

– Nigdy tutaj nie byłem, ale wygląda na to, że wy nie jesteście tu po raz pierwszy – zauważył.

– Aha – potwierdził poeta.

– Wcale nie – zaprzeczył konsul. – Po prostu widziałem zdjęcia i filmy.

– Kassad wspominał, że kiedyś wracał tędy do Keats – odezwała się Brawne Lamia z drugiego pomieszczenia.

– Wydaje mi się… – zaczął Sol Weintraub, ale nie dokończył, gdyż przerwało mu donośne zgrzytanie trybów, a w chwilę potem wagonik z gwałtownym szarpnięciem ruszył po wznoszącej się dość stromo linie. Wszyscy stłoczyli się przy oknach od strony peronu.

Kassad najpierw wrzucił swój bagaż do wagonika, a dopiero potem skrył się w kabinie operatora. Teraz wybiegł z niej, bardziej zsunął się, niż zszedł po długiej metalowej drabinie, i popędził za oddalającym się wagonikiem, który właśnie mijał koniec peronu.

– Nie uda mu się… – szepnął Hoyt.

Ostatnie dziesięć metrów Kassad pokonał dwoma nieprawdopodobnie długimi susami. Wyglądał jak karykaturalnie zniekształcona postać z filmu rysunkowego.

Wagonik szarpnął ponownie i wysunął się poza stację. Odległość między nim a końcem peronu rosła gwałtownie. Osiem metrów niżej jeżyły się ostre skały. Nawierzchnia peronu była pokryta lodem. Kassad w dalszym ciągu nabierał prędkości.

– Dawaj! – zawołała Brawne Lamia. Pozostali natychmiast podchwycili okrzyk.

Konsul zerknął w górę, na linę nośną, z której z donośnym trzaskiem odrywały się sople lodu, a następnie przeniósł wzrok na budynek stacji. Odległość była już bardzo duża. Kassad nie miał żadnych szans.

Na końcu peronu Fedmahn Kassad osiągnął niewiarygodnie dużą szybkość. Przypominał konsulowi pochodzącego ze Starej Ziemi jaguara, którego dyplomata widział kiedyś w zoo na Lususie. Podświadomie oczekiwał, że pułkownik poślizgnie się na warstwie lodu i runie w dół, ku czekającym cierpliwie skalnym urwiskom, tymczasem Kassad odbił się pewnie i poszybował w powietrzu z wyciągniętymi przed siebie rękami, by ułamek sekundy później zniknąć za wagonikiem.

Zaraz potem rozległ się głuchy łomot. Wszyscy stali jak sparaliżowani. Znajdowali się już na wysokości około czterdziestu metrów, w pobliżu pierwszego masztu. Po kilku sekundach Kassad wyłonił się zza ściany pojazdu; wisząc na rękach, przesuwał się ostrożnie w kierunku drzwi, chwytając się metalowych klamer i zagłębień. Brawne Lamia gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi, a pięć par ramion wciągnęło pułkownika do środka.

– Dzięki Bogu – szepnął ojciec Hoyt.

Fedmahn Kassad odetchnął głęboko i uśmiechnął się ponuro.

– W dyspozytorni był hamulec bezwładnościowy. Musiałem zablokować go workiem piasku. Wolałem nie ryzykować konieczności powrotu.

Martin Silenus wskazał na zbliżającą się szybko podporę i zaczynającą się niewiele wyżej pokrywę chmur. Dalej lina niknęła w mglistym mroku.

– Zdaje się, że teraz będziemy musieli pokonać te góry bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie.

– Ile czasu to potrwa? – zapytał kapłan.

– Dwanaście godzin, może trochę mniej. Czasem dyspozytor zatrzymywał wagoniki, jeśli zrywał się zbyt silny wiatr albo zwiększało się oblodzenie.

– My nie będziemy się zatrzymywać – przypomniał mu Kassad.

– Chyba że zerwie się lina – zauważył poeta. – Albo rąbniemy w jakąś przeszkodę.

– Zamknij się! – warknęła Lamia. – Czy ktoś ma ochotę zjeść coś ciepłego?