Выбрать главу

Robert Sheckley

I cebula, i marchewka

Na pewno pamiętasz tego chama, który lżył ważącego niespełna pięćdziesiąt kilo cherlaka. Sprawa tych cherlaków nigdy nie została rozwiązań; wbrew temu, co twierdził Charles Atlas[1]. Bo autentyczny cham lubi obrażać ludzi; upokarzanie drugiego człowieka sprawia mu głęboką satysfakcję. Nieważne, że ktoś waży sto dwadzieścia kilo — sama krzepa i mięśnie ze stali, mądrość Salomona i dowcip Voltaire’a — i tak zostanie opluty i znieważony i nic na to nie poradzi.

Tak przynajmniej widział te sprawy Howard Cordle. Był to człowiek sympatyczny, którym nieustannie pomiatano — a to domokrążcy, zbieracze funduszy różnej maści, a to wreszcie kelnerzy czy inni przedstawiciele władzy. Cordle był wściekły. W milczeniu znosił agresję nie zliczonych maniaków, którzy wpychali się przed nim bez kolejki, zabierali mu sprzed nosa taksówki czy wreszcie z szyderczą miną odpływali z dziewczynami, które on podrywał na przyjęciach.

Co gorszą ci ludzie uwielbiali prowokację, szukali jej po prostu guza, a wszystko po to, żeby innym sprawić kłopot.

Cordle nie mógł zrozumieć, dlaczego tak musi być, aż do pewnego letniego dnia, kiedy to jechał przez północną Hiszpanię i zalany w traupa Hermes zesłał na niego w ten oto oryginalny sposób olśnienie:

— Rozumiem twój problem, bracie, ale, kapujesz, bez marchewki nie będzie prawdziwego gulaszu — wymamrotał.

— Bez marchewki? — powtórzył Cordle usiłując o co chodzi.

— Mam na myśli tych facetów, którzy ci tak dokuczają — Tot-Hermes. — Oni muszą się tak zachowywać, ponieważ są marchewkami a marchew taka właśnie jest.

— Jeżeli są marchewkami — próbował po omacku Cordle — to ja…

— Oczywiście jesteś perłową, białą cebulką.

— Mój Boże, przecież to jasne! — wykrzyknął Cordle, oślepiony blaskiem satori.

— No i oczywiście ty i wszystkie pozostałe perłowe cebulki uważacie, że marchew to jakiś nieudany gniot, zniekształcona pomarańczowa cebula. Marchew podobnie powie na wasz widok: cholera, co to za zwariowana okrągła marchew. Chcę powiedzieć, że się nawzajem nie znosicie, chociaż w gruncie rzeczy…

— Tak! Mów dalej! — wykrzyknął Cordle.

— W gruncie rzeczy — wygłosił Tot-Hermes — wszystko ma swoje miejsce w Gulaszu!

— Oczywiście, jasne, jasne!

— A to znaczy, że wszystko, cokolwiek istnieje, jest niezbędne — jeśli więc mają prawo istnieć miłe, okrągłe białe cebulki, to takie samo prawo mają te długie, ohydne pomarańczowe marchewki i vice versa, ponieważ bez wszystkich składników nie ma Gulaszu, czyli, innymi słowy, życia; robi się z tego zwykła… zaraz… zaraz…

— Zupa! — wykrzyknął Cordle w ekstazie.

— Proszę, proszę, zaczynasz kapować — oświadczył Tot-Hermes. — Głoś słowo, diakonie, i niechaj ludzie poznają boską recepturę…

— Zupa! — powtórzył Cordle. — Tak, teraz już rozumiem, czysty krem z bielusieńkiej cebuli to nasza wizja nieba; ostry, pomarańczowy bełt z marchwi to nasze pojęcie piekła. To pasuje, to się układa w spójną całość.

— Om manipadme hum[2] — zaintonował Tot-Hermes.

— A co z zielonym groszkiem? Co z mięsem, na miłość boską?

— Nie nadużywaj metafory — skarcił go Tot-Hermes. — To się mści. Trzymaj się marchwi i cebuli. Pozwól, że ci zaproponuję drinka, specjalność domu.

— Ale przyprawy, co z przyprawami? — zaniepokoił się Cordle pociągając obficie z zardzewiałej manierki płyn w kolorze burgunda.

— Bracie, zadajesz pytania, które można odsłonić jedynie przed masonem trzynastego stopnia wtajemniczenia, z hemoroidami i w sandałach. Przykro mi. W każdym razie pamiętaj jedno: wszystko idzie do Gulaszu.

— Do Gulaszu — powtórzył Cordle oblizując się.

— A w szczególności trzymaj się marchewki i cebuli, to już, widzę, Całkiem nieźle skapowałeś.

— Marchewka i cebula — powtórzył Cordle.

— Tego się trzymaj — rzekł Tot-Hermes. — Jesteśmy w Corunnie możesz mnie gdzieś tutaj wysadzić.

Cordle zatrzymał swój wynajęty samochód na poboczu. Tot-Hermes wziął z tylnego siedzenia plecak i wysiadł.

— Dzięki za podwiezienie.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Dziękuję za wino. Co to za wino, mówiłeś?

— Vino de casa z niewielką domieszką esencji starego doktora Hammerfingera — ekstrakt sproszkowanego „kwasu”, sporządzony przez gnurów w tajnych laboratoriach Uniwersytetu Kalifornijskiego w ramach przygotowań do wielkiego ogólnoeuropejskiego haju.

— Cokolwiek to było, było to coś — stwierdził filozoficznie Cordle. — Dla mnie czysty eliksir. Z czymś takim można sprzedawać antylopom krawaty czy zmieniać świat z geoidy w stożek ścięty… Co ja takiego mówiłem?

— Nieważne. To wszystko jest w programie twojej podróży. Len się połóż na chwilę.

— Gdy bogowie rozkazują, śmiertelnicy muszą słuchać — powiedział Cordle jambicznie. I położył się na przednim siedzeniu samochodu Tot-Hermes pochylił się nad nim; broda lśniła mu złotem, głowę wieńczyły platany.

— Dobrze się czujesz?

— W życiu nie czułem się lepiej.

— Chcesz, żebym przy tobie został?

— Nie ma potrzeby. I tak mi pomogłeś ponad miarę.

— Miło mi to słyszeć, bracie, dobrze mówisz. Naprawdę dobrze czujesz? No, to pa.

I Tot-Hermes odmaszerował w zachód słońca. Cordle zamknął oczy i zaczął rozwiązywać najróżniejsze problemy, które niepokoiły najwyższych filozofów wszystkich czasów. Ze zdumieniem stwierdził, jak prosta jest złożoność.

Wreszcie zasnął. Obudził się po jakichś sześciu godzinach. Większość genialnie prostych rozwiązań uleciała mu z głowy. To niepojęte: jak można tak zgubić klucze do wszechświata? A jednak zgubił. Bez nadziw na odzyskanie. Raj został utracony raz na zawsze.

Nie zapomniał jednak o cebuli i marchewce, jak również o Gulaszu. Nie był to rodzaj olśnienia, który by wybrał, gdyby miał jakiś wybór; ale taki mu się trafił, więc go nie odrzucił. Cordle wiedział, być może instynktownie, że tam, gdzie w grę wchodzi olśnienie, trzeba brać, co dają.

Następnego dnia dojechał do Santander w strugach deszczu. Postanowił ponapisywać do wszystkich przyjaciół zabawne listy, a może nawet próbować szkicu z podróży. Ale to wymagało maszyny do pisania. Conserje w hotelu skierował go do wypożyczalni maszyn. Trafił na ekspedienta mówiącego bezbłędną angielszczyzną.

— Czy wypożyczacie maszyny na dni? — spytał Cordle.

— Dlaczego nie? — odparł ekspedient. Miał lśniące czarne włosy i wąski arystokratyczny nos.

— A ile za tę? — spytał Cordle wskazując trzydziestoletnią erikę portable.

— Siedemdziesiąt peset dziennie, czyli jeden dolar. Tyle wynosi opłata normalna.

— A tym razem ma być nienormalna?

— Oczywiście; pan jest cudzoziemcem w przejeździe. Dla pana sto osiemdziesiąt peset dziennie.

— W porządku — rzekł Cordle sięgając do portfela. — Biorę ją na dwa dni.

— Poproszę także o pana paszport i kaucję w wysokości pięćdziesięciu dolarów.

Cordle zaryzykował delikatny żart:

— Ale ja nie zamierzam się z nią żenić, ja mam zamiar na niej pisać.

Ekspedient wzruszył ramionami.

— Mój paszport zatrzymał conserje w hotelu. A prawo jazdy nie wystarczy?

— Oczywiście, że nie. Muszę mieć pana paszport na wypadek, gdyby pan się nie wywiązał.

вернуться

1

Charles Atlas — kulturysta reklamujący się w podrzędnych pisemkach, że z cherlaka potrafi zrobić tęgiego chłopa (przyp. tłum.)

вернуться

2

Bądź pozdrowiony, klejnocie w kwiecie lotosu — buddyjska modlitwa (przyp. tłum.).