— M’sieu, pan nas zmusza do wezwania policji.
— To mi tylko oszczędzi fatygi — rzekł Cordle.
— Chyba m’sieu nie ma ochoty spędzić urlopu w sądzie?
— M’sieu w ten właśnie sposób spędza większość swoich urlopów.
Kelnerzy znów się zaczęli naradzać, w wyniku czego Belmondo podsunął się na palcach z kartą trzydziestofrankową.
— Prix fixe będzie dziesięć franków, skoro m’sieur nie może sobie pozwolić na więcej.
Cordle puścił to mimo uszu.
— Proszę mi podać zupę cebulową, zieloną sałatę i boeufbourguignon.
Kelner poszedł złożyć zamówienie. Czekając Cordle niezbyt głośno podśpiewywał sobie „Wallzing Matilda”. Podejrzewał, że to przyspieszy obsługę. Danie zjawiło się, kiedy po raz drugi doszedł do „Nigdy nie złapiesz mnie żywego — powiedział”. Przyciągnął do siebie wazę z zupą i uniósł łyżkę.
Wszyscy wstrzymali oddech. Ani jeden gość nie opuścił restauracji. Ale Cordle był dobrze przygotowany. Nachylił się z łyżką gotową do zaczerpnięcia zupy i delikatnie zaciągnął się zapachem. Zapadła grobowa cisza.
— Czegoś tu brakuje — oświadczył głośno. Marszcząc czoło wlał zupę cebulową do boeufa bourguignon. Znów powąchał, potrząsnął głową i wrzucił do tego pół bochenka chleba w kromkach. Znów powąchał i dodał do tego sałatę i całą zawartość solniczki. Ściągnął usta.
— Nie, to się po prostu nie nadaje.
Wywalił zawartość wazy na stół. Można było ten akt porównać, powiedzmy, z oblaniem Mony Lisy gencjaną. Cała Francja i większa część zachodniej Szwajcarii znalazła się w stanie szoku.
Niespiesznie, trzymając wzrokiem zmartwiałych kelnerów, Cordle wstał i rzucił na to rozpaprane świństwo dziesięć franków. Podszedł do drzwi, odwrócił się i powiedział”.
— Wyrazy szacunku dla szefa kuchni, który powinien się raczej zajmować mieszaniem cementu. A to, mon vieux, dla ciebie.
Cisnął zmiętą lnianą serwetkę na podłogę.
Jak matador po serii wspaniałych szarż odwraca się z pogardą od byka i odchodzi, tak Cordle wyszedł z restauracji. Z niezrozumiałych powodów kelnerzy nie rzucili się za nim, nie zastrzelili go i jego trupa nie powiesili na najbliższej latarni. Tak więc Cordle oddalił się na odległość kilku przecznic skręcając na chybił trafił to wprawo, to w lewo. Doszedł do Promenadę des Anglais i usiadł na ławce. Cały dygotał i miał koszulę przepoconą na wylot.
— Udało się wreszcie! — powiedział. — Udało się! Byłem bezgranicznie podły i uszło mi to na sucho.
Teraz już wiedział, dlaczego marchewki tak się zachowują. Boże Święty, co za radość, co za niewysłowiona rozkosz!
Następnie Cordle wrócił do swojej zwykłej łagodnej osobowości gładko i bez żalu. I taki pozostał aż do drugiego dnia swego pobytu w Rzymie.
Jechał wynajętym samochodem. Wraz z siedmioma innymi kierowcami czekał właśnie pod światłami na Corso Vittorio Emanuele II. Za nimi ze dwadzieścia samochodów. Wszyscy kierowcy gazowali silniki, pochyleni nad kierownicami, z przymrużonymi oczyma marząc o Le Mans. Wszydcy poza Cordle’em, który napawał się gigantyczną architekturą śródmieścia Rzymu. Chorągiewka poszła w dół! Kierowcy wcisnęli gaz do dechy usiłując wprawić w ruch koła swoich mało zrywnych fiatów, zdzierając sprzęgła i nerwy, ale robiąc to wszystko z eclat i brio. Wszyscy, z wyjątkiem Cordle’a, jedynego chyba w Rzymie człowieka, który nie zamierzał wygrać żadnego wyścigu ani zdążyć na żadne spotkanie.
Bez nadmiernego pośpiechu czy szczególnej zwłoki wcisnął sprzęgło i wrzucił bieg. Już stracił prawie dwie sekundy — rzecz nie do pomyślenia w Monza czy Monte Carlo.
Kierowca za nim trąbił nieprzytomnie.
Cordle uśmiechnął się do siebie — był to tajemniczy, nieprzyjemni uśmiech. Wrzucił luz, zaciągnął hamulec ręczny i wysiadł z samochodu. Wolno podszedł do klaksoniarza, który zrobił się biały jak ściana i zaczął grzebać pod siedzeniem najwyraźniej w poszukiwaniu łomu.
— Tak? — zagadnął Cordle po francusku. — Czy coś się stało?
— Nie, nie, nie — odparł mężczyzna, również po francusku, popełniając tym samym pierwszy błąd. — Chciałem po prostu, żeby pan ruszył, odjechał.
— Kiedy ja to właśnie robiłem — podkreślił Cordle.
— No, to wszystko w porządku!
— Nie, nie wszystko jest w porządku — odparł Cordle. — Należy mi się chyba jakieś lepsze wyjaśnienie, dlaczego pan na mnie trąbi.
Klaksoniarz, mediolański biznesmen na urlopie, z żoną i czwórką dzieci, odpowiedział pochopnie:
— Drogi panie, pan był po prostu zbyt powolny, pan nas wszystkich wstrzymywał.
— Powolny? — rzekł Cordle. — Przecież pan zaczął trąbić w dwie sekundy po zmianie światła. Dwie sekundy i już „powolny”?
— To trwało znacznie dłużej — odpowiedział słabym głosem mężczyzna.
Korek sięgał już teraz w kierunku południowym aż do Neapolu. Zebrał się dziesięciotysięczny tłum. Jednostki carabinień w Viterbo i Genui zostały postawione w stan pogotowia.
— To nieprawda — zaprotestował Cordle. — Mam świadków — Wskazał gestem tłum, który w odpowiedzi pomachał rękami. — Przedstawię świadków w sądzie. Musi pan sobie zdawać sprawę, że używając klaksonu w obrębie miasta Rzymu, i to bez nagłej potrzeby, popełnia pan wykroczenie.
Mediolański biznesmen popatrzył na tłum, który tymczasem urósł do jakichś pięćdziesięciu tysięcy. Boże — pomyślał — ześlij znów Gotów, żeby starli z powierzchni ziemi tych gapiących się rzymian! Żeby się ziemia rozstąpiła i pochłonęła tego zwariowanego Francuza! Żeby tak on, Giancarlo Morelli, miał teraz w ręku tępą łyżkę, którą mógłby sobie otworzyć żyły.
Odrzutowce Szóstej Floty zagrzmiały w górze — leciały uniemożliwić z dawna oczekiwany zamach stanu.
Własna żona darła się na mediolańczyka; dziś w nocy wytnie jej niewierne serce i odeśle jej matce.
Co robić? W Mediolanie miałby już głowę tego Francuza na półmisku. Ale to był Rzym, miasto południa, miejsce niezbadane, pełne niespodzianek i niebezpieczeństw. No i z prawnego punktu widzenia prawdopodobnie nie ma racji, co go stawia w jeszcze trudniejszej sytuacji w tym sporze.
— No więc dobrze — powiedział. — Może istotnie użycie klaksonu było niepotrzebne, mimo prowokacji.
— Domagam się prawdziwych przeprosin — nalegał Cordle.
Na wschodzie rozległ się grzmot: tysiące radzieckich czołgów w szyku bojowym ciągnęły przez równiny Węgier, by odeprzeć dawno oczekiwany atak sił NATO na Transylwanię. W Foggii, Brindisi i Bari odcięto dopływ wody. Szwajcarzy zamknęli granice, gotowi w każdej chwili powysadzać przejścia.
— W porządku, przepraszam! — wrzasnął mediolański biznesmen. — Przepraszam, że pana sprowokowałem, a jeszcze bardziej przepraszam za to, że się urodziłem! I jeszcze raz przepraszam. Czy już teraz zejdzie mi pan z drogi i pozwoli w spokoju dostać ataku serca?!
— Przyjmuję pańskie przeprosiny — rzekł Cordle. — Zgoda, tak? — Odszedł powoli do swojego samochodu nucąc: „Zdmuchnij tego człowieka” i ku aplauzowi milionowego tłumu odjechał.
I znów wojna wisiała na włosku.
Cordle dojechał do Łuku Tytusa, zaparkował samochód i przy akompaniamencie tysiąca trąb przeszedł pod łukiem. Zasłużył na swój tryumf stopniu nie mniejszym niż którykolwiek cezar.