Fred Vargas
I wstali z martwych…
Przełożyła: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Memu bratu
I
– Piotrze, coś mi nie pasuje w tym ogrodzie – szepnęła Zofia.
Otworzyła okno i uważnie przyjrzała się małemu skrawkowi ziemi, gdzie żadna trawka nie była jej obca. To, co ujrzała, przyprawiło ją o zimny dreszcz.
Piotr nawet nie oderwał oczu od porannej gazety, którą jak zwykle czytał przy śniadaniu. Może dlatego Zofia tak często wyglądała przez okno. Żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Wiele osób tak robi po wstaniu z łóżka. Zawsze gdy było paskudnie, myślami wracała do Grecji, i nic dziwnego. Długie wpatrywanie się w ogród i niebo czasem wywoływało u niej nostalgię, a bywały ranki, kiedy przeradzała się ona w niechęć. Potem wszystko mijało. Ale tego dnia z ogrodem coś było nie tak.
– Piotrze, w ogrodzie jest jakieś drzewo.
Przysiadła obok niego.
– Piotrze, spójrz na mnie.
Piotr zwrócił ku żonie znużoną twarz. Zofia poprawiła osłaniający szyję szal. Zachowała ten zwyczaj z czasów, kiedy była śpiewaczką. Dbać o głos, chronić gardło… Przed dwudziestu laty na stopniach kamiennego amfiteatru w Orange Piotr podbił jej serce litanią miłosnych przysiąg i zaraził wiarą w stałość uczucia. Tuż przed spektaklem.
Dłoń Zofii uniosła i przytrzymała tę bezbarwną twarz zapalonego czytelnika gazet.
– Co cię napadło, Zofio?
– Mówiłam do ciebie.
– Tak?
– Powiedziałam: „W ogrodzie jest jakieś drzewo”.
– Słyszałem. Ale cóż w tym dziwnego?
– W naszym ogrodzie jest drzewo, którego jeszcze wczoraj tam nie było.
– Co z tego? I co mnie to obchodzi?
Zofia była niespokojna. Nie wiedziała, czy to z powodu tej przeklętej gazety, czy może znużonego spojrzenia, czy też tego piekielnego drzewa, z pewnością jednak coś było nie tak.
– Piotrze, wytłumacz mi, jak drzewo może samo przyjść i zasadzić się w ogrodzie?
Piotr wzruszył ramionami. Wcale go to nie obchodziło.
– Czy to ważne? Drzewa potrafią się mnożyć. Ziarno, pęd, kłącza, i załatwione. W naszym klimacie w ten sposób wyrastają potężne lasy. Myślałem, że o tym wiesz.
– To nie jest pęd. To drzewo! Młode, proste drzewo, z gałęziami i wszystkim, co miewają drzewa, tyle że samo zasadziło się o metr od muru. Co ty na to?
– Pewnie zasadził je ogrodnik.
– Ogrodnik wziął dziesięć dni wolnego, a ja ostatnio o nic go nie prosiłam. Nie zrobił tego ogrodnik.
– Nic mnie to nie obchodzi. Jeżeli liczyłaś, że zdenerwuję się z powodu młodego, zdrowego drzewka pod murem ogrodu, muszę cię rozczarować.
– Może przynajmniej podejdziesz do okna i rzucisz na nie okiem? Nie wymagam zbyt wiele?
Piotr ciężko dźwignął się z krzesła. Nie znosił, gdy odrywano go od lektury.
– Widzisz je?
– Oczywiście, że widzę. To drzewo.
– Wczoraj go tam nie było.
– Być może.
– Na pewno. Co z nim zrobimy? Masz jakiś pomysł?
– A o czym tu myśleć?
– To drzewo mnie przeraża.
Piotr wybuchnął śmiechem. Objął ją czule. Ale to trwało tylko sekundę.
– Piotrze, ja nie żartuję. Boję się tego drzewa.
– A ja wcale – powiedział, siadając. – Wizyta młodego drzewka jest dla mnie miła. Pozwólmy mu żyć i rosnąć, i tyle. Daj mi już spokój z tym drzewem. Jeżeli ktoś pomylił ogrody, to jego zmartwienie.
– Zasadzili to drzewo w nocy!
– Tym łatwiej mogli pomylić ogrody. A może to prezent. Nie przyszło ci to do głowy? Jakiś wielbiciel pragnął dyskretnie uczcić twe pięćdziesiąte urodziny. Wielbiciele są zdolni do takich dziwactw, zwłaszcza wielbiciele-myszy, ci anonimowi i najbardziej wytrwali. Sprawdź, może znajdziesz jakiś liścik.
Zofia się zamyśliła. Wyjaśnienie Piotra w sumie nie było takie głupie. Piotr dzielił wielbicieli na dwie główne kategorie. Wyróżniał admiratorów-myszy: płochliwych, nerwowych, milczących i skrytych. Piotr widział kiedyś, jak mysz w ciągu jednej zimy przeniosła całą torebkę ryżu do kalosza. Ziarnko po ziarnku. Tak właśnie postępują wielbiciele-myszy. Byli też wielbiciele-nosorożce, równie groźni w swoim gatunku – hałaśliwi, porykujący, pewni swej siły. W obu kategoriach Piotr wyodrębnił wiele podkategorii. Zofia nie pamiętała ich wszystkich. Piotr gardził wielbicielami, którzy go uprzedzili, a także tymi, którzy przyszli po nim, a to znaczy, że gardził wszystkimi. A co do drzewa, mógł mieć rację. Mógł, ale nie musiał. Usłyszała, jak Piotr mówi „do zobaczenia wieczorem, nie przejmuj się”, i została sama.
Z drzewem.
Poszła je obejrzeć. Ostrożnie, jakby mogło lada chwila wybuchnąć.
Oczywiście nie znalazła żadnego liściku. Tylko świeżo przekopaną ziemię wokół drzewa. A gatunek drzewa? Zofia okrążyła je kilka razy, naburmuszona i niechętna. Wydawało jej się, że to buk. I ogarniała ją chęć, żeby brutalnie i bezlitośnie wykopać ten buk, ale była przesądna i nie miała odwagi unicestwiać życia, choćby nawet rośliny. Prawdę mówiąc, niewielu jest ludzi, którym sprawia przyjemność wyrywanie Bogu ducha winnych drzew.
Straciła sporo czasu na wyszukanie książki o drzewach. Poza operą, życiem osłów i mitologią Zofia niewiele tematów zdążyła dokładnie przestudiować. Buk? Trudno powiedzieć, kiedy nie ma liści. Przejrzała indeks książki, sprawdzając, czy któreś z drzew nie nosi nazwy Sophia coś tam. Wówczas mógłby to być cichy hołd, zgodny z pokrętną naturą wielbiciela-myszy. A ona by się uspokoiła. Nie, nie znalazła żadnej Sophii. A dlaczego nie gatunek Stelyos jakiś tam”? To jednak nie byłoby zbyt przyjemne. Stelyos nie przypominał ani myszy, ani nosorożca. I uwielbiał drzewa. Po lawinie przysiąg Piotra, na stopniach amfiteatru w Orange, Zofia zadawała sobie pytanie, w jaki sposób rozstać się ze Stelyosem, i śpiewała gorzej niż zwykle. A ten zwariowany Grek, nie myśląc ani chwili, palnął potworne głupstwo – poszedł się utopić. Wyłowili go ledwie żywego, unoszącego się na morskich falach jak jakiś dureń. Kiedy Zofia i Stelyos mieli po kilkanaście lat, lubili wyjeżdżać z Delf i wędrować wąskimi ścieżkami tropem osłów, kóz i innych zwierząt. Nazywali to „życiem dawnych Greków”. A ten idiota próbował się utopić. Na szczęście lawina uczuć Piotra była pod ręką. Dziś Zofia szukała czasami okruchów tamtych uczuć. Stelyos? Pogróżki? Czy Stelyos zrobiłby coś takiego? Był do tego zdolny. Kiedy wydostał się ze śródziemnomorskiej topieli, zachowywał się jak rozjuszone zwierzę, wrzeszczał jak szalony. Serce Zofii tłukło się w piersi niczym wystraszony ptak. Wstała z trudem, wypiła kilka łyków wody, zerknęła przez okno.
Ten widok natychmiast ją uspokoił. Co też mogło strzelić jej do głowy? Odetchnęła. Skłonność do budowania zgodnego z prawami logiki świata lęków i obaw, które niekiedy rozbudzał w niej byle drobiazg, była źródłem autentycznej udręki. W ogrodzie rósł niemal na pewno zwyczajny młody buk, i niczego to nie oznaczało. Ale którędy dostał się tu nocą tajemniczy ogrodnik z drzewkiem? Zofia ubrała się szybko, wyszła, obejrzała zamek furtki. Nie dostrzegła żadnych śladów. Ale i zamek był tak prosty, że każdy szybko i niepostrzeżenie otworzyłby go śrubokrętem.
Była wczesna wiosna. W powietrzu unosiła się wilgoć i Zofia zaczęła marznąć, gdy tak stała i oglądała buk. Buk. Może boga? Zofia ucięła ten ciąg myślowy. Nie znosiła, kiedy jej grecka natura brała górę, zwłaszcza dwa razy jednego poranka. Pomyśleć tylko, że Piotr nie zainteresował się i nie zainteresuje tym drzewem. Właściwie dlaczego? Czy to nie dziwne, że tak bardzo zobojętniał?