– Jeżeli Zofia Simeonidis nie chce śpiewać, nie należy jej zmuszać.
Zaskoczył tym Julię, a Zofia nagle zmieniła zdanie. Tak oto nadeszła niezwykła chwila – w obecności trzech mężczyzn zamkniętych o trzeciej nad ranem w beczce, Zofia Simeonidis śpiewała, w tajemnicy, tylko przy fortepianowym akompaniamencie Julii, która miała odrobinę talentu, przede wszystkim jednak przywykła grać dla Zofii. Na pewno co jakiś czas, wieczorem, już po zamknięciu, Zofia miewała tu swe potajemne recitale, z dala od sceny, tylko dla siebie i przyjaciółki.
Gdy mija tak niezwykła chwila, nie wiadomo, co właściwie powiedzieć. Strudzonym kopaczom rowu coraz trudniej było już siedzieć. Wstali, sięgnęli po marynarki. Zamknięto restaurację i wszyscy ruszyli w tę samą stronę. Dopiero przed domem Julia wyznała, że przedwczoraj jeden z kelnerów niemile ją zaskoczył. Bez uprzedzenia rzucił pracę. W głosie Julii wyczuwało się lekką niepewność. Właściwie zamierzała dać jutro ogłoszenie do prasy, ale wydawało jej się, że słyszała…
– Że tkwimy po uszy w gównie – dokończył za nią Marek.
– No właśnie, tak – potwierdziła Julia, wyraźnie się odprężając, gdy już udało się pokonać największą trudność. – Właśnie dziś wieczorem, kiedy grałam na fortepianie, pomyślałam sobie, że przecież to praca i może zainteresuje któregoś z was. Pewnie dla kogoś po studiach praca kelnera nie jest wymarzonym zajęciem, ale tymczasowo…
– Skąd pani wie, że jesteśmy po studiach? – zapytał Marek.
– Bardzo łatwo to zauważyć, jeśli samemu nigdy się nie studiowało. – Julia się roześmiała, a jej głos odbił się echem w cichej nocą uliczce.
Nie wiedząc czemu, Marek poczuł się zażenowany. Jakby ktoś go wytropił i rozszyfrował. Właściwie trochę go to uraziło.
– A fortepian? – zapytał.
– Fortepian to co innego – odparła Julia. – Mój dziadek był rolnikiem-melomanem. Jak nikt znał się na burakach, lnie, zbożach, muzyce i ziemniakach. Przez piętnaście lat zmuszał mnie, żebym uczyła się muzyki. Graniczyło to już z manią. Kiedy przyjechałam do Paryża, zostałam sprzątaczką i skończyła się gra na pianinie. Dopiero po latach mogłam do tego wrócić, gdy odziedziczyłam po dziadku spore pieniądze. Dziadek miał dużo hektarów i wiele idee fixes. Obwarował przejęcie przeze mnie spadku pewnym warunkiem: musiałam znowu grać. Oczywiście – ciągnęła, śmiejąc się – notariusz powiedział mi, że ten warunek nie ma żadnej mocy prawnej. Jednak chciałam uszanować idee fixe dziadka. Kupiłam dom, restaurację, no i fortepian. Tak to się potoczyło.
– Czy dlatego w jadłospisie jest tak dużo buraków? – zapytał Marek, uśmiechając się lekko.
– No właśnie – przytaknęła Julia. – Cała gama potraw z buraków.
Pięć minut potem Mateusz miał już pracę. Uśmiechał się, zacierając ręce. Później, już na schodach, Mateusz zapytał Marka, dlaczego skłamał, mówiąc, że nie może wziąć tej pracy, bo ma coś na oku.
– Bo to prawda – obruszył się Marek.
– Kłamstwo. Nic ci się nie trafiło. Dlaczego nie wziąłeś tej pracy?
– Łup należy do tego, kto go pierwszy zauważy – powiedział Marek.
– A kto co zobaczył?… Boże, gdzie się podział Łukasz? – zawołał nagle.
– Cholera, chyba zostawiliśmy go na dole.
Łukasz, który wlał w siebie równowartość dwudziestu kartonowych kubeczków, nie zdołał pokonać pierwszego półpiętra – zasnął na piątym stopniu. Marek i Mateusz chwycili go pod ramiona.
Vandoosler, po którym wciąż nie było widać zmęczenia, odprowadził Zofię do drzwi jej domu i właśnie wrócił.
– Piękny obrazek – skomentował. – Trzej ewangeliści wspierają się wzajemnie, pnąc się ku nieosiągalnym wyżynom.
– Psiakrew – mruknął Mateusz, dźwigając Łukasza – dlaczego oddaliśmy mu właśnie trzecie piętro?
– Skąd mieliśmy wiedzieć, że pije jak smok? – odpowiedział pytaniem Marek. – Pamiętasz zresztą, że nie mieliśmy wyboru. Obowiązywał porządek chronologiczny: na parterze – nieznane, tajemnica prapoczątku, powszechny mętlik, skupisko różnorodności, krótko mówiąc – wspólna przestrzeń. Na pierwszym piętrze – zaczątki wyłaniania się z chaosu, mętny bełkot, nagi człowiek stopniowo przyjmujący pozycję stojącą, czyli ty, Mateuszu. Wspinając się po drabinie czasu…
– O czym on tak ględzi? – zapytał stary Vandoosler.
– Deklamuje – odparł Mateusz. – W końcu ma do tego prawo. Oratorom nie wyznacza się godzin.
– Wspinając się po drabinie czasu – ciągnął Marek – przeskakujemy antyk, wskakujemy w drugie tysiąclecie, pełne kontrastów, odwagi graniczącej z szaleństwem, średniowiecznych kar – to ja i moje drugie piętro. A wyżej, nade mną, degradacja, dekadencja, współczesność. Jednym słowem on – mówił Marek, potrząsając ramieniem Łukasza – zamykające hańbą pierwszej wojny światowej stratygrafię historii i schodów. A jeszcze wyżej chrzestny, który na swój szczególny sposób pogrąża współczesność.
Marek przystanął, wzdychając.
– Sam widzisz, Mateuszu, że nawet jeśli względy praktyczne kazałyby ulokować tego typka na pierwszym piętrze, nie możemy sobie pozwolić na zakłócenie chronologii, zaburzenie architektury schodów. Drabina czasu, Mateuszu, to jedyne, co nam zostało! Nie wolno niszczyć tej klatki schodowej, która jest jedynym, co ustawiliśmy we właściwym porządku! Jedynym, stary przyjacielu! Nie możemy jej zniszczyć.
– Masz rację – przyznał z powagą Mateusz. – Nie wolno nam. Musimy wtaszczyć Wielką Wojnę na trzecie piętro.
– Jeżeli wolno mi wtrącić słowo – rozległ się nieoczekiwanie łagodny głos Vandooslera – obaj macie nieźle w czubie, a ja chciałbym, żebyście wnieśli świętego Łukasza na jego stratygraficzne leże, bo dopiero wtedy będę mógł dostać się na niezaszczytny poziom współczesności, gdzie zamieszkuję.
Nazajutrz Łukasz z ogromnym zaskoczeniem spoglądał na Mateusza szykującego się do wyjścia do pracy. Ostatnie epizody wieczoru, zwłaszcza zatrudnienie Mateusza w roli kelnera w restauracji Julii Gosselin, jakoś mu umknęły.
– Ależ – przypominał Mateusz – obściskiwałeś nawet Zofię Simeonidis, dziękując jej za to, że zechciała zaśpiewać. Pozwoliłeś sobie na dużą poufałość, Łukaszu.
– Nic nie pamiętam – jęknął Łukasz. – Więc zaangażowałeś się po stronie frontu wschodniego? I wyruszasz zadowolony? Z kwiatem w lufie karabinu? Wiesz, zawsze nam się wydaje, że pokonamy świństwo w parę dni, ale w rzeczywistości walka z łajnem trwa w nieskończoność.
– Naprawdę strzeliłeś o parę luf za dużo – stwierdził Mateusz.
– Bo to były lufy armatnie – sprecyzował Łukasz. – Powodzenia, żołnierzu.
XII
Mateusz zaangażował się w sprawy frontu wschodniego. Kiedy Łukasz miał wolne, wraz z Markiem przekraczał linię frontu i obaj szli na obiad do Le Tonneau, aby dodać koledze odwagi, a także dlatego, że świetnie się tam czuli. W czwartki również Zofia Simeonidis jadała tam obiady. W każdy czwartek, już od lat.
Mateusz obsługiwał powoli, nosił po jednej filiżance, nie uprawiając kelnerskiej ekwilibrystyki. Trzeciego dnia zauważył klienta, który jadł chipsy widelcem. Po tygodniu Julia zaczęła oddawać mu nadwyżki z kuchni i w ruderze znacznie poprawiła się jakość wieczornych posiłków. Dziewiątego dnia Zofia zaprosiła Marka i Łukasza na wspólny czwartkowy obiad. W kolejny czwartek, w szesnastym dniu pracy Mateusza, Zofia zniknęła.
Nazajutrz także nikt jej nie widział. Zaniepokojona Julia powiedziała świętemu Mateuszowi, że po zamknięciu restauracji chciałaby, jeśli to możliwe, spotkać się ze starym komisarzem. Mateusza drażniło, że Julia nazywa go świętym, ale stary Vandoosler w pierwszej rozmowie zaprezentował jej trzech młodych współlokatorów pod tymi idiotycznymi i nadętymi imionami i teraz sąsiadka nie potrafiła już ich zapomnieć. Kiedy zamknęli Le Tonneau, Julia poszła z Mateuszem do ich rudery. Po drodze zapoznał ją z chronologicznym podziałem schodów i pięter, aby nie oburzyło ją umieszczenie najstarszego z nich na samej górze.