Około wpół do dziesiątej po różnych oznakach, które udało mu się dostrzec, Vandoosler uznał, że Piotr jest już gotów. Gotów dla niego, Armanda Vandooslera. Zszedł z poddasza, przywitał się z ewangelistami, którzy zebrali się już we wspólnym pokoju. Ewangeliści siedzieli zgodnie przy stole, pochłaniając śniadanie. Może podobał mu się właśnie ten kontrast między słowami i czynami. Vandoosler wyszedł i zadzwonił do drzwi sąsiada.
Piotr Relivaux nie był zachwycony tą nieoczekiwaną wizytą. Vandoosler spodziewał się tego i uznał, że najwłaściwszy będzie bezpośredni atak – powie, że był policjantem, że zniknięcie jego żony wzbudza niepokój, że chce mu zadać kilka pytań, że wygodniej im będzie rozmawiać w domu. Piotr Relivaux odpowiedział, zgodnie z przewidywaniami Vandooslera, że to wyłącznie jego sprawa.
– W pełni się z panem zgadzam – odparł Vandoosler, siadając w kuchni, chociaż nikt go nie zaprosił – ale jest pewien szkopuł. Policja może złożyć panu wizytę, uznając, że ta pańska sprawa ją także obchodzi. Doszedłem więc do wniosku, że kilka rad starego gliny może się panu przydać.
Zgodnie z oczekiwaniami Vandooslera Piotr Relivaux zmarszczył brwi.
– Policja? Z jakiego powodu? O ile mi wiadomo, mojej żonie wolno wyjeżdżać z domu?
– Oczywiście. Jednak mamy tu do czynienia z fatalnym zbiegiem okoliczności. Pamięta pan tych trzech robotników, którzy przeszło dwa tygodnie temu kopali rów w pańskim ogrodzie?
– Oczywiście. Zofia powiedziała, że sprawdzają stare przewody elektryczne. Nie zwróciłem na to szczególnej uwagi.
– A szkoda – powiedział Vandoosler. – Ponieważ nie byli ani pracownikami municypalnymi, ani zakładu energetycznego, ani żadnej innej szacownej instytucji. Przez pański ogród nigdy nie biegła linia elektryczna. Ci trzej ludzie kłaniali.
– Przecież to nonsens! – krzyknął Relivaux. – Co to za historia? I co to ma wspólnego z policją albo z Zofią?
– To wszystko dziwnie się splata – powiedział Vandoosler, udając szczere współczucie wobec pana Relivaux. – Ktoś z okolicy, jakiś wścibski typek, który z pewnością nie darzy pana sympatią, wytropił to oszustwo. Przypuszczam, że rozpoznał jednego z robotników i że go wypytywał. W każdym razie zawiadomił policję. Dowiedziałem się o tym, bo mam tam jeszcze trochę znajomości.
Vandoosler kłamał z łatwością i przyjemnością. Robiąc to, czuł się doskonale.
– Policjanci pośmiali się z niego i odłożyli raport do lamusa – ciągnął. – Ale nie było im do śmiechu, kiedy ten sam świadek, urażony ich postawą, zaczął dalej szperać i zgłosił, że pańska żona „zniknęła bez uprzedzenia”, jak to już mówią w okolicy. Poinformował też, że wykop zrobiono na żądanie pana żony i poprowadzono go tak, aby przebiegał pod młodym bukiem, o tym…
Vandoosler wskazał drzewo, od niechcenia wyciągając rękę w stronę okna.
– Zofia to zrobiła? – zapytał Relivaux.
– Zrobiła. Według tego świadka. W każdym razie policja wie, że pańską żonę niepokoiło drzewo, które spadło do ogrodu z nieba. I że kazała pod nim kopać. I że tuż potem zniknęła. Dla policji trochę tego za dużo jak na dwa tygodnie. Niech się pan postara ich zrozumieć. Byle co potrafi wzbudzić ich podejrzliwość. Będą chcieli pana przesłuchać, co do tego nie ma wątpliwości.
– Kim jest ten „świadek”?
– Zachował anonimowość. Ludzie są tchórzliwi.
– A co pan ma z tym wspólnego? Co pana obchodzi, że przyjdzie do mnie policja?
Vandoosler przewidział również to banalne pytanie. Piotr Relivaux był człowiekiem skrupulatnym, upartym, bez szczypty fantazji. Dlatego zresztą stary policyjny wyga od razu pomyślał o sobotnio-niedzielnej kochance. Vandoosler przyglądał się rozmówcy. Na pół łysy, na pół gruby, na pół sympatyczny, wszystko w nim było połowiczne. Ale za to jak na razie niezbyt trudno było nim manipulować.
– Powiedzmy, że gdybym mógł potwierdzić pańską wersję wydarzeń, udałoby się ich uspokoić. Koledzy z policji dobrze mnie pamiętają.
– Dlaczego miałby mi pan pomagać? Czego pan ode mnie chce? Forsy?
Vandoosler pokręcił głową, uśmiechając się. Relivaux był również na poły głupcem.
– Prawdę mówiąc – nie ustępował Relivaux – wydaje mi się, że mieszkacie w tej ruderze – wybaczy pan, jeśli się mylę – bo wedle wszelkich oznak utknęliście w…
– W gównie – dokończył Vandoosler. – Zgadza się. Widzę, że jest pan lepiej poinformowany, niż można by przypuszczać.
– Ludzie bez grosza przy duszy to mój fach – oznajmił Relivaux. – Zresztą, Zofia mi o tym powiedziała. Więc czym się pan kieruje?
– Swego czasu miałem przez policję zupełnie niepotrzebne kłopoty. Kiedy coś ich napadnie, potrafią posunąć się bardzo daleko, ale zawsze z trudem rezygnują, jeśli już podejmą trop. Od tamtej pory mam skłonność do przeciwdziałania absurdom, które mogłyby zatruć życie innym ludziom. Może pan to uznać za łagodną formę zemsty. Nastawienie antygliniarskie. Poza tym muszę się czymś zająć. Nie dla pieniędzy, ale dla rozrywki.
Vandoosler zostawił Piotrowi Relivaux czas na refleksję nad tym niezwykłym i słabo uzasadnionym motywem działania. Wyglądało na to, że mężczyzna go przełknął.
– Co pan chce wiedzieć? – zapytał Relivaux.
– To, czego zechcą się dowiedzieć oni.
– To znaczy?
– Gdzie jest Zofia?
Piotr Relivaux wstał, rozłożył ręce i przez chwilę spacerował po kuchni.
– Wyjechała. Wróci. Nie ma z czego robić problemu.
– Będą chcieli wiedzieć, dlaczego nie robi pan z tego problemu.
– Bo nie szukam problemów tam, gdzie ich nie ma. A Zofia powiedziała mi, że wyjeżdża. Przecież to nie koniec świata!
– Nie muszą panu uwierzyć. Niech pan będzie dokładny, panie Relivaux. Gra idzie o spokój, który, jak mi się wydaje, bardzo pan sobie ceni.
– To banalna sprawa – powiedział Relivaux. – We wtorek Zofia otrzymała pocztówkę. Pokazała mi ją. Ktoś narysował na niej gwiazdkę i wyznaczył spotkanie o określonej godzinie w hotelu w Lyonie. Miała pojechać konkretnym pociągiem nazajutrz wieczorem. Nie było podpisu. Zamiast zachować spokój, Zofia natychmiast zaczęła się szykować. Wbiła sobie do głowy, że kartę wysłał jej dawny przyjaciel, Grek, Stelyos Koutsoukis. Wszystko z powodu tej gwiazdy. Wielokrotnie stykałem się z tym facetem przed ślubem. To wielbiciel-nosorożec – porywczy.
– Słucham?!
– Nic, nic. Wielbiciel Zofii.
– Były kochanek.
– Oczywiście – mruknął Piotr Relivaux. – Usiłowałem wyperswadować Zofii ten wyjazd. Jeżeli kartę przysłał Bóg wie kto, to tylko Bóg może też wiedzieć, co Zofię czeka. A jeżeli karta była od Stelyosa, to wcale nie jest lepiej. Ale nic nie wskórałem. Spakowała torbę i pojechała. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że wróci wczoraj. Nic więcej nie wiem.
– A drzewo? – zapytał Vandoosler.
– Co mam panu powiedzieć o tym drzewie? Zofia urządziła mi z tego powodu scenę! Nie sądziłem, że posunie się aż do przekopania ogrodu. Co ona sobie znowu ubzdurała? Ciągle zmyśla jakieś dziwne historie… To na pewno prezent, i tyle. Może pan słyszał, że Zofia była dość popularna, zanim zeszła ze sceny. Śpiewała.