– Nikt nie upoważnił cię do czytania tego tekstu. Jeżeli nie masz ochoty wyskoczyć na chwilę z okopów, to przecież nikt cię do tego nie zmusza.
– Przeciwnie. Podobało mi się to. Co wyprawia ten twój wujek?!
Vandoosler niemal bezszelestnie podszedł do kopiących mężczyzn. Stanął za plecami Leguenneca, którego przewyższał o głowę. Leguennec był niskim Bretończykiem, krępym, o włosach jak druty i dłoniach jak łopaty.
– Cześć, Leguennec – odezwał się swym łagodnym głosem Vandoosler.
Inspektor odwrócił się gwałtownie. Zdumiony patrzył na Vandooslera.
– Cóż to? – powiedział Vandoosler. – Zapomniałeś swego szefa?
– Vandoosler… – powiedział bardzo wolno Leguennec. – Czyżbyś to ty stał za tym donosem?
Vandoosler uśmiechnął się.
– Oczywiście – odparł. – Miło mi cię widzieć.
– Mnie również – powiedział Leguennec – ale…
– Wiem. Nie ujawnię się. Z pewnością nie teraz. To byłoby w złym tonie. Nie gryź się, jeżeli nic tu nie znajdziesz, będę milczał, ty też powinieneś milczeć o tej sprawie.
– Dlaczego zwróciłeś się właśnie do mnie?
– Wydawało mi się, że sprawa jest dla ciebie odpowiednia. Zresztą to twój rejon. A poza tym zawsze zżerała cię ciekawość, w każdym razie takiego cię znałem. Lubiłeś łowić ryby, a nawet ośmiornice.
– Naprawdę myślisz, że ta kobieta została zamordowana?
– Nie mam pojęcia. Ale jestem pewien, że coś tu nie gra. Jestem tego pewien, Leguennec.
– Co wiesz?
– Nic poza tym, co usłyszałeś dziś rano przez telefon. Dzwonił mój przyjaciel. A właśnie, nie trać czasu na szukanie robotników, którzy robili pierwszy wykop. To też moi przyjaciele. Zyskasz na czasie. Tylko nie wspominaj o tym panu Relivaux. Sądzi, że chcę mu pomóc. Sobotnio-niedzielna kochanka w piętnastej dzielnicy. Jeżeli zajdzie potrzeba, podam ci jej adres. Jeśli nie, nie ma sensu jej niepokoić. Dasz sobie z tym spokój i wyciszysz sprawę.
– Jasne – powiedział Leguennec.
– A teraz zmykam. Tak będzie dla ciebie lepiej. I nie ryzykuj, żeby poinformować mnie o efektach – dodał Vandoosler, wskazując dół pod drzewem. – Widzę, co tu się dzieje, mieszkam obok. Pod niebem.
Vandoosler wskazał palcem obłoki i zniknął.
– Zasypują! – powiedział Mateusz. – Nic nie znaleźli.
Marek odetchnął z ulgą.
– Firanki – rzucił Łukasz.
Masował ręce i nogi, zdrętwiałe od długiego stania w bezruchu, między cisnącymi się do okna łowcą-zbieraczem i badaczem średniowiecza. Marek zamknął okno.
– Pójdę powiedzieć Julii – oświadczył Mateusz.
– Nie możesz z tym zaczekać? – zapytał Marek. – Przecież i tak wieczorem idziesz do pracy.
– Nie, dziś poniedziałek. Restauracja jest zamknięta
– Aha. W takim razie rób, co chcesz.
– Po prostu miłosierdzie nakazuje powiadomić ją, że jej przyjaciółka nie leży pod drzewem. Czyżbym się mylił? I tak dość już mieliśmy zmartwień. Chyba lepiej wiedzieć, że zafundowała sobie wycieczkę.
– Owszem. Rób, co chcesz.
Mateusz zniknął.
– Co o tym sądzisz? – Marek zwrócił się do Łukasza.
– Myślę, że Zofia dostała kartę od tego Stelyosa, że się z nim spotkała, a ponieważ mąż ją zawiódł, a w Paryżu już się nudziła, postanowiła wrócić z nim do Grecji. To słuszna decyzja. Nie chciałbym sypiać z Relivaux. Przyśle list za jakieś dwa miesiące, kiedy emocje trochę już przygasną. Może to będzie tylko zdawkowa pocztówka z Aten.
– Nie, mówiłem o Mateuszu. O Mateuszu i Julii – co o tym myślisz? Niczego nie zauważyłeś?
– Niewiele.
– Ale jednak? Zauważyłeś drobne sygnały?
– Owszem. Drobne sygnały. Wszędzie roi się od drobnych sygnałów. Ale to nie powód, żeby rwać włosy z głowy. Czy to cię dręczy? Tego chciałeś?
– Ależ skąd – zaprzeczył Marek. – Właściwie, nie mam w tej sprawie żadnej opinii. Plotę tylko trzy po trzy. Zapomnij o tym.
Usłyszeli, że komisarz wchodzi po schodach. Nawet się nie zatrzymując, krzyknął, że nie ma żadnych nowych wiadomości.
– Koniec walk – podsumował Łukasz.
Przed wyjściem zerknął jeszcze na Marka, który wciąż stał przy oknie. Zapadał mrok.
– Lepiej zajmij się handlem w wioskach – poradził. – Tam nie ma nic ciekawego. Zofia wygrzewa się na jakiejś greckiej wyspie. Gra. Greczynki uwielbiają grać.
– Skąd o tym wiesz?
– Sam to wymyśliłem.
– Chyba masz rację. Na pewno stąd uciekła.
– Chciałbyś sypiać z Relivaux?
– Litości – jęknął Marek.
– No widzisz! Po prostu uciekła od niego!
XV
Łukasz w czyśćcu swego umysłu uznał sprawę za zamkniętą. Wszystko, co przechodziło przez czyściec jego umysłu, po pewnym czasie trafiało do niedostępnych szuflad pamięci. Sięgnął do rozdziału propagandy, tak często przez te dwa tygodnie atakowanego. Marek i Mateusz powrócili do pracy nad książkami, których nie zamawiali u nich wydawcy. Widywali się w porach posiłków, a Mateusz, który wracał z pracy nocą, witał się z nimi dość powściągliwie, następnie zaś składał krótką wizytę komisarzowi. Vandoosler zadawał mu zawsze to samo pytanie:
– Jakieś wieści?
A Mateusz potrząsał głową i wracał do siebie, na pierwsze piętro.
Vandoosler nigdy nie kładł się przed powrotem Mateusza. Prawdopodobnie już tylko on i Julia, która w każdy czwartek z niepokojem spoglądała ku wejściu do restauracji, skupiali się na tej sprawie. Ale Zofia wciąż nie wracała.
Nazajutrz majowe słońce rozbłysło jak w pełni lata. Po ulewach, które spadały z nieba już od miesiąca, ta zmiana pogody zadziałała na Julię jak katalizator. O trzeciej po południu jak zwykle zamknęła restaurację, Mateusz zaś zdjął kelnerską koszulę i stojąc półnago przy jednym ze stolików, szukał swetra. Julia nie pozostawała obojętna na ten codzienny rytuał. Nie należała do gatunku kobiet znudzonych, ale odkąd Mateusz pracował u niej jako kelner, czuła się lepiej. Z pozostałymi kelnerami i kucharzem miała niewiele wspólnego. Z Mateuszem – zupełnie nic. Ale z Mateuszem łatwo jej było rozmawiać o wszystkim, o czym chciała, i sprawiało jej to przyjemność.
– Przyjdź dopiero we wtorek – oznajmiła, podejmując nagle decyzję. – Zamykamy na cały weekend. Uciekam do domu, do Normandii. Wszystkie te historie z dziurami i drzewami potwornie mnie przygnębiły. Znajdę stare kalosze i będę spacerowała po wilgotnej trawie. Lubię kalosze i lubię ostatnie dni maja.
– Świetny pomysł – odparł Mateusz, chociaż zupełnie nie mógł wyobrazić sobie Julii w gumowych botkach.
– Jeżeli masz ochotę, możesz ze mną jechać. Myślę, że pogoda będzie ładna. Wydaje mi się, że lubisz wieś.
– To prawda – przyznał Mateusz.
– Możesz zabrać ze sobą świętego Marka i świętego Łukasza, no i tego ognistego komisarza, jeśli tylko macie na to chęć. Nie przepadam za samotnością. Dom jest duży, nikt nie będzie nikogo krępował. Ale decyzja należy do was. Macie samochód?
– Już nie, przez te gówniane kłopoty. Ale wiem, kto by mi pożyczył wóz. Mam kolegę, który pracuje w warsztacie. Dlaczego powiedziałaś o komisarzu „ognisty”?
– Tak sobie. Ma piękną twarz, prawda? Kiedy patrzę na jego zmarszczki, nasuwają mi się na myśl kościoły o zbyt bogatym zdobnictwie, które niby to chylą się na wszystkie strony, jakby lada chwila miały pęknąć jak podarta tkanina, a mimo to wciąż stoją. Trochę mi imponuje.
– Czyżbyś znała się na kościołach?
– Wyobraź sobie, że jako dziecko chodziłam na mszę. Czasami w niedzielę ojciec zabierał nas aż do katedry w Evreux, a ja podczas kazania czytałam broszurki dla zwiedzających. Nie szperaj głębiej, to wszystko, co wiem o kościołach. Drażni cię, że porównałam starego do katedry w Evreux?