– Ależ skąd! – mruknął Mateusz.
– Pamiętaj, że znam i inne świątynie. Kościółek w Caudebeuf jest ciężki, surowy, jakby obcy. Odpręża mnie. Na tym kończy się moja wiedza o kościołach.
Julia uśmiechnęła się.
– Teraz naprawdę mam już ochotę na spacer. Albo na przejażdżkę rowerową.
– Marek musiał sprzedać rower. Masz ich tam kilka?
– Dwa. Jeżeli będziecie mieli ochotę, dom jest w Verny-sur-Besle, to wioska pod Bernay, prawdziwa dziura. Jadąc drogą krajową, zobaczysz dużą farmę na lewo od kościoła. Nazywa się „Le Mesnil”. Jest tam rzeczka i jabłonie, wyłącznie jabłonie. Żadnych buków. Zapamiętasz?
– Tak – odparł Mateusz.
– A teraz uciekam – powiedziała Julia, zamykając kratę. – Nie musicie uprzedzać mnie o przyjeździe. Zresztą i tak nie ma tam telefonu.
Roześmiała się, cmoknęła Mateusza w policzek i odeszła, machając mu ręką. Mateusz stał na chodniku jak słup soli. Samochody cuchnęły. Pomyślał, że mógłby wykąpać się w rzeczce, jeśli tylko słońce zechce tak świecić. Julia miała gładką skórę i miło było zbliżyć się do niej. Mateusz wreszcie ruszył i bardzo wolno poszedł w stronę rudery. Słońce grzało mu kark. Miał na to ochotę, to było oczywiste. Miał ochotę zanurzyć się w sadach Verny-sur-Besle i pojechać rowerem do Caudebeuf, chociaż w małych kościołach niewiele można zobaczyć. Ale to właśnie spodobałoby się Markowi. Bo nie było mowy, żeby pojechał do niej sam. Sam na sam z Julią, z jej śmiechem, zaokrąglonym, pełnym życia, białym i odprężonym ciałem ryzykowałby, że radosna bliskość przemieni się w sytuację wielce kłopotliwą. Mateusz wyraźnie uświadamiał sobie istnienie takiego ryzyka i w pewnym sensie obawiał się go. Czuł się teraz potwornie ociężały. Najrozsądniej byłoby zabrać obu kolegów i komisarza. Komisarz pojechałby zwiedzić Evreux, podziwiać jego olśniewającą wielkość i dekadencję. Z przekonaniem do podróży Vandooslera nie będzie problemu. Stary lubił się kręcić, rozglądać. Potem jemu zostawi namówienie dwóch młodszych. To był dobry pomysł. Wszystkim przyda się tych parę dni, chociaż Marek wolał włóczyć się po miastach, a Łukasz zacznie narzekać na brak planu tej nazbyt wiejskiej wyprawy.
Wyruszyli w drogę około szóstej wieczorem. Łukasz, który zabrał ze sobą dokumentację, siedział z tyłu i zrzędził na prymitywizm wiejskich upodobań Mateusza. Mateusz prowadził samochód i uśmiechał się. Zdążą jeszcze na kolację.
Słońce go nie zawiodło. Mateusz spędził dużo czasu w rzece, całkiem nagi, chociaż nikt nie mógł pojąć, że nie jest mu zimno. W sobotę wstał wczesnym rankiem, włóczył się po ogrodzie, potem zajrzał do drewutni, do spiżarni, do starej piwniczki, gdzie wyciskano sok z jabłek. Później zwiedzał Caudebeuf. Chciał się przekonać, czy tutejszy kościół jest do niego podobny. Łukasz większość czasu spędził na trawie, śpiąc nad swymi papierzyskami, Marek godzinami jeździł na rowerze. Armand Vandoosler opowiadał Julii anegdotki i dowcipy, jak pierwszego wieczoru w Le Tonneau.
– Ci pańscy ewangeliści to porządni chłopcy – oświadczyła Julia.
– Prawdę mówiąc, nie są moi – powiedział Vandoosler. – Ja tylko tak udaję.
Julia skinęła głową.
– I musi pan koniecznie nazywać ich świętym tym czy tamtym? – zapytała.
– Ależ nie… To taki złośliwy i szczenięcy dowcip. Któregoś wieczoru patrzyłem na nich, kiedy stali w oknach… Wtedy przyszło mi to do głowy. To tylko gra. A ja jestem graczem, kłamcą, nawet oszustem. Krótko mówiąc, oszukuję siebie i ich, i taki jest skutek. Wyobrażam sobie, że każdy z nich to mały, błyszczący kamyk. Nie? Ich natomiast bardzo to irytuje. Ale teraz się wycofam.
– Ja też – dodała Julia.
XVI
Łukasz nie chciał tego głośno powiedzieć, kiedy wracali do miasta w poniedziałkowy wieczór, ale te trzy dni były wspaniałe. Analiza propagandy adresowanej do pozostających na tyłach niewiele przez ten czas zyskała, jednak nastrój – tak. Kolacja upłynęła w spokoju, nikt, nawet on, nie podnosił głosu. Mateusz miał czas na rozmowę, Marek zdążył zbudować parę długich zdań o jakichś głupstwach. Co wieczór to Marek wystawiał torby ze śmieciami przed bramę. Zawsze chwytał je lewą ręką, tą, na której nosi się obrączkę. To był taki jego przesąd -chciał uniknąć strat. Wrócił bez torby, mocno czymś zaprzątnięty. W ciągu dwóch najbliższych godzin wychodził wiele razy, krążąc między domem a ogrodzeniem.
– Co ci jest? – zapytał w końcu Łukasz. – Zwiedzasz naszą posiadłość?
– Jakaś dziewczyna siedzi na murku, na wprost domu Zofii. Trzyma na ręku śpiące dziecko. Są tam już od dwóch godzin.
– Daj spokój – powiedział Łukasz. – Pewnie na kogoś czeka. Nie zachowuj się jak twój chrzestny, nie wtrącaj się we wszystko. Osobiście uważam, że i tak za dużo już zrobiłem.
– Ale to dziecko – podjął Marek. – Wydaje mi się, że robi się chłodno.
– Daj sobie spokój – skarcił go Łukasz.
Jednak żaden z mężczyzn nie opuścił wspólnego pokoju na dole. Pili już drugą kawę. Wtedy właśnie zaczął padać kapuśniaczek.
– Będzie tak mżyło przez całą noc – powiedział Mateusz. – Jak na trzydziestego pierwszego maja to smutna noc.
Marek zagryzł wargi. Wyszedł.
– Wciąż tam siedzi – oświadczył po powrocie. – Otuliła dziecko swoją kurtką.
– Jak wygląda? – zapytał Mateusz.
– Nie przyglądałem się – mruknął Marek. – Nie chcę jej wystraszyć. Ale nie jest w łachmanach, nie wygląda na bezdomną, jeśli o to pytasz. Poza tym, w łachmanach czy nie, nie pozwolimy chyba, żeby dziewczyna czekała z dzieckiem na Bóg wie co przez całą noc, w dodatku na deszczu? Prawda? Łukasz, daj mi krawat. Rusz się.
– Krawat? A niby po co? Chcesz ją złapać na lasso?
– Dureń – warknął Marek. – Nie chcę jej wystraszyć, to proste. Czasami krawat wzbudza zaufanie. Pospiesz się – dodał, machając ręką. – Naprawdę pada.
– Dlaczego sam nie miałbym po nią iść? – zapytał Łukasz. – Nie musiałbym przynajmniej zdejmować krawatu. W dodatku on wcale nie pasuje do tej czarnej koszuli.
– Nie pójdziesz, bo tacy jak ty nie budzą zaufania, to proste – wyjaśnił Marek, w pośpiechu wiążąc krawat. – Jeżeli ją tu przyprowadzę, nie wpatrujcie się w nią jak w zwierzynę łowną. Zachowujcie się naturalnie.
Marek wyszedł, a Łukasz zapytał Mateusza, co ma robić, żeby wyglądać naturalnie.
– Zacznij jeść – poradził Mateusz. – Nikt nie przestraszy się faceta, który je.
Mateusz sięgnął po deskę i ukroił dwie grube kromki chleba. Jedną podał Łukaszowi.
– Ale ja nie jestem głodny – zaprotestował jękliwie Łukasz.
– Wsuwaj ten chleb.
Mateusz i Łukasz przeżuwali chleb, trzymając w dłoni grube, nadgryzione kromki, kiedy Marek wszedł, delikatnie popychając młodą, milczącą kobietę. Była zmęczona. Tuliła do siebie spore dziecko. Marek przez moment zastanawiał się, dlaczego Mateusz i Łukasz jedzą chleb.
– Proszę, niech pani zechce spocząć – powiedział nieco ceremonialnie, żeby jej nie spłoszyć.
Wziął od niej przemoczone ubranie.
Mateusz bez słowa wyszedł z pokoju, a po chwili wrócił z puchowym śpiworem i poduszką w świeżej powłoczce. Gestem ręki zachęcił kobietę, żeby położyła dziecko na kanapie w rogu, przy kominku. Delikatnie okrył malca śpiworem, a potem dorzucił do ognia. Prawdziwy zbieracz-łowca o wielkim sercu, pomyślał Łukasz, krzywiąc się. Jednak łagodne gesty Mateusza wzruszyły go. Jemu nie przyszłoby to do głowy. Łukasz czuł, że coś dławi go w gardle.