Zofia nie miała ochoty spędzać całego dnia sam na sam z drzewem. Wzięła torebkę i wyszła. W małej uliczce młody mężczyzna około trzydziestki spoglądał przez kratę sąsiedniego domu. Dom to brzmiało zbyt dumnie. Piotr zawsze nazywał go „starą ruderą”. Uważał, że przy tej urokliwej uliczce dla uprzywilejowanych, wśród pięknych willi, ta wielka chałupa, od lat pozostawiona na pastwę losu, raziła i psuła ogólny efekt. Nigdy dotąd Zofii nie przyszło na myśl, że może z wiekiem Piotr głupiał. Teraz taki pomysł zaświtał jej w głowie. Oto pierwsze niszczycielskie skutki pojawienia się tego drzewa, pomyślała złośliwie. Piotr kazał nawet podwyższyć mur graniczny, żeby skuteczniej chronić się przed widokiem starej rudery. Teraz było ją widać tylko z okien drugiego piętra. Młody mężczyzna sprawiał natomiast wrażenie oczarowanego fasadą ziejącą dziurami okien. Był szczupły, czarnowłosy i ubrany na czarno, na jego palcach połyskiwały duże srebrne sygnety, twarz miał pociągłą, a czoło wciskał między pręty rdzewiejącego ogrodzenia.
Właśnie takich facetów Piotr nie lubił. Piotr był obrońcą umiaru i prostoty. A w elegancji młodego człowieka surowość łączyła się z błyskotkami. Smukłe dłonie zaciskał na ogrodzeniu. Przyglądając mu się, Zofia poczuła się silniejsza. Pewnie dlatego zapytała, jak jego zdaniem nazywa się drzewo w jej ogrodzie. Młodzieniec odkleił czoło od kraty, a na jego czarnych, prostych włosach zostały rdzawe pręgi. Prawdopodobnie stał tak oparty już od dłuższej chwili. Bez śladu zdziwienia, o nic nie pytając, poszedł za Zofią, która pokazała mu młode drzewo, dość dobrze widoczne z ulicy.
– To buk, proszę pani – powiedział.
– Jest pan pewien? Bardzo przepraszam, ale to dla mnie ważne.
Chłopak raz jeszcze obejrzał drzewo. Ciemnymi oczyma, z których na razie nie wyzierało zobojętnienie.
– Z całą pewnością, buk.
– Dziękuję. Jest pan bardzo uprzejmy. Uśmiechnęła się do niego i odeszła. Chłopak także ruszył swoją drogą, kopiąc czubkiem buta niewielki kamyk.
Miała więc rację. To był buk. Właśnie buk. Co za paskudztwo!
II
No i proszę.
Właśnie o takiej sytuacji mawia się malowniczo – wpadł po uszy w gówno. Jak długo to już trwało? Jakieś dwa lata.
A po dwóch latach poczuł się jak w tunelu. Marek czubkiem buta kopnął kamień. Udało mu się przesunąć go o sześć metrów. Wcale nie tak łatwo znaleźć na paryskich chodnikach kamień, który można by kopnąć. Na wsi to co innego. Ale na wsi nikt nie zwraca uwagi na kamienie. Tymczasem w Paryżu człowiek czasami po prostu musi pokopać sobie jakiś porządny kamień. Tak to już jest. Krótko mówiąc, pojawiło się światełko w tunelu – godzinę temu Markowi udało się znaleźć całkiem przyzwoity kamyk. Dlatego teraz kopał go i szedł za nim.
W ten sposób dotarł do ulicy Saint-Jacques, chociaż nie bez problemów. Kamienia nie wolno dotykać ręką, tylko noga ma prawo brać udział w grze. Powiedzmy więc, że to już dwa lata. Bez etatu, bez pieniędzy, bez kobiety. I bez szans. Może poza tą ruderą. Obejrzał ją wczoraj rano. Cztery piętra, wliczając poddasze, ogródek, zapomniana uliczka, opłakany stan domu. Dziura na dziurze, brak ogrzewania, ubikacja na dworze, w drewnianej chatce. Z przymrużeniem oka można by powiedzieć – istny cud. Ale mówiąc poważnie – katastrofa. Na pociechę właściciel proponował symboliczne komorne w zamian za doprowadzenie domu do ładu. Z tą ruderą mógłby sobie już jakoś poradzić. I sprowadziłby wuja. Kobieta, która pojawiła się w pobliżu, zadała mu dziwne pytanie. O co właściwie pytała? A tak. O nazwę drzewa. Zabawne, że ludzie nie znają nazw drzew, a jednocześnie nie potrafią się bez nich obejść. W gruncie rzeczy może mają rację. On znał się na drzewach, i co mu to dało?
Kamień stoczył się z chodnika ulicy Saint-Jacques. Kamienie nie lubią ulic, które biegną pod górę. Wpadł do rynsztoka, na domiar złego tuż za Sorboną. Żegnaj, epoko średniowiecza, żegnaj. Żegnajcie, żacy, seniorowie, wasale i chłopi. Żegnajcie. Marek zacisnął pięści w kieszeniach. Ani posady, ani pieniędzy, ani kobiety, ani średniowiecza. Co za świństwo. Zręcznie wykopał kamień na chodnik. Jest pewna sztuczka, która pozwala iść chodnikiem pod górę i prowadzić przed sobą kamień. I Marek dobrze znał tę sztuczkę, chyba równie dobrze, jak znał średniowiecze. Tylko nie średniowiecze, nie myśleć o tym. Na wsi człowiek nigdy nie staje przed wyzwaniem, jakim jest wspinaczka kamienia. Z tego powodu kopanie kamieni na wsi, gdzie leżą na każdym kroku, nie jest zajęciem godnym uwagi. Kamień Marka wspaniale pokonał ulicę Soufflot i bez większych problemów wskoczył na wąski odcinek ulicy Saint-Jacques.
Załóżmy dwa lata. A po dwóch latach jedynym dążeniem człowieka pogrążonego w gównie jest znalezienie innego człowieka, który wpadł w gówno.
Trzeba bowiem wiedzieć, że towarzystwo ludzi, którym się powiodło tam, gdzie zaprzepaściłeś wszystko, mając trzydzieści pięć lat, powoduje zgorzknienie. Początkowo to oczywiście pomaga i dodaje otuchy, pobudza do marzeń, zachęca. Potem zaczyna irytować i w końcu budzi gorycz. To powszechne zjawisko. A Marek za nic w świecie nie chciał stać się zgorzkniałym facetem. To ohydne i ryzykowne, zwłaszcza dla mediewisty. Kopnięty z całej siły kamień wylądował w Val-de-Grace.
Ale słyszał o kimś, kto też wpadł w niezłe tarapaty. Jeśli miał wierzyć najświeższym informacjom, Mateusz Delamarre od dłuższego czasu tkwił po uszy w bagnie. Marek lubił Mateusza, nawet bardzo. Nie widzieli się jednak od dwóch lat. Może Mateusz zgodziłby się wspólnie z nim wynająć ruderę. Bo nawet z tego symbolicznego komornego Marek mógł w tej chwili opłacać tylko jedną trzecią. A musiał szybko podjąć decyzję.
Wzdychając, kopnął kamień pod kabinę telefoniczną. Gdyby Mateusz się zgodził, może udałoby się skorzystać z okazji. Był tylko jeden poważny problem. Mateusz był prahistorykiem. A dla Marka za tym słowem kryło się wszystko – niczego nie trzeba już było dodawać. Czy jednak w tej chwili mógł sobie pozwolić na sekciarstwo? Mimo że dzieliła ich potworna przepaść, lubili się. To było wręcz dziwne. I należało myśleć o tej dziwnej sympatii, a nie o zwariowanym wyborze, jakiego dokonał Mateusz, poświęcając się pracy nad wstydliwą epoką myśliwych-zbieraczy, krzesających ogień krzemieniem. Marek przypomniał sobie jego numer telefonu. Usłyszał, że Mateusz już tam nie mieszka. Głos podał mu nowy numer. Zdecydowany, wybrał go szybko. Mateusz był w domu. Słysząc jego głos, Marek odetchnął. Fakt, że trzydziestopięcioletni facet siedzi w domu w środę, dwadzieścia po trzeciej, to namacalny dowód, że tkwi w pierwszorzędnym gównie. A to już było dobrą nowiną. Kiedy w dodatku ktoś taki, nie żądając bliższych wyjaśnień, zgadza się spotkać z tobą za pół godziny w podrzędnej kafejce przy ulicy Faubourt-Saint-Jacques, to już wiesz, że dojrzał do przyjęcia każdej propozycji.
Tyle że…
III
Tyle że… Nie należał do facetów, którzy dają się prowadzić za rękę. Mateusz był uparty i dumny. Czy tak dumny jak on? Może nawet bardziej. Tak czy inaczej był prototypem myśliwego-zbieracza, który tropił tura do upadłego i wolał raczej oddalić się od swego plemienia, niż wrócić, poniósłszy klęskę. Nie, to był portret durnia, a przecież Mateusz to inteligentny chłopak. Potrafił jednak milczeć przez dwa dni, jeżeli życie przeczyło jego najgłębszym przekonaniom. A przekonania Mateusza były zbyt sztywne, a może jego pragnienia nie przystawały do rzeczywistości. Marek, który swe wypowiedzi tkał tak finezyjnie, jak koronczarka splata nić, przez co czasami wręcz męczył słuchaczy, nieraz musiał zamilknąć, gdy los zetknął go z tym potężnym blondynem, którego widywało się przechodzącego korytarzami wydziału, siedzącego w milczeniu na ławce, zaciskającego duże dłonie, jakby chciał zmiażdżyć przeciwności życiowe, z tym wielkim, niebieskookim myśliwym-zbieraczem, zapatrzonym w tropy tura. Może był potomkiem Normanów? Marek uświadomił sobie, że przez te cztery lata, które spędzili razem, nigdy nie zapytał Mateusza, skąd pochodzi. Ale jakie to miało znaczenie? Mógł jeszcze poczekać na odpowiedź.