Mateusz poszedł do siebie, żeby się przebrać. Julia zażądała, aby nosił bieliznę pod strojem kelnera. Dla Mateusza była to katorga. Wydawało mu się, że eksploduje pod trzema warstwami ubrań. Rozumiał jednak Julię. Poprosiła go również, aby przestał przebierać się do połowy w kuchni, a od połowy w sali restauracyjnej, po wyjściu klientów, „bo ktoś mógł go zobaczyć”. Tego Mateusz nie potrafił już zrozumieć, nie wiedział bowiem, co mogłoby tym razem kogokolwiek krępować, nie chciał jednak sprzeciwiać się Julii. Odtąd przebierał się więc we własnym pokoju, co zmuszało go do spacerowania po ulicy w kompletnym stroju: slipach, skarpetach, butach, czarnych spodniach, koszuli, muszce, kamizelce i marynarce. Cierpiał z tego powodu. Ale praca bardzo mu odpowiadała, bo tego rodzaju zajęcie nie wykluczało rozmyślania o innych sprawach. Kiedy było to możliwe, w spokojniejsze wieczory, Julia pozwalała mu wychodzić nieco wcześniej. On wprawdzie z przyjemnością zostałby na całą noc, sam na sam z nią, ponieważ jednak mówił niewiele, ona nie mogła się tego domyślić. Dlatego pozwalała mu wychodzić wcześniej. Z odrazą zapinając kamizelkę, Mateusz myślał o Aleksandrze i o kromkach chleba, które musiał ukroić, żeby sytuacja stała się znośna. Stary Vandoosler ostro zabrał się do rzeczy. Aż trudno uwierzyć, że Łukasz zdołał zjeść tyle chleba.
Po wyjściu Mateusza wszyscy siedzieli w milczeniu. Z Mateuszem często tak bywało, przemknęło Markowi przez myśl. Kiedy Mateusz był z nimi, prawie się nie odzywał, ale nikt się tym nie przejmował. Ale kiedy już go nie było, to jakby spod nogi wysunął się nagle kamień dający jej oparcie – trzeba było szybko odzyskać równowagę. Przebiegł go dreszcz.
– Zasypiasz, żołnierzu – powiedział Łukasz.
– Skądże! – odparł Marek. – Przechadzam się, nie wstając z miejsca. To tektonika, nie zdołasz tego zrozumieć.
Vandoosler wstał i gestem ręki skłonił Aleksandrę, żeby popatrzyła na niego.
– To naprawdę się klei – powtórzyła Aleksandra. – Stary Simeonidis nie zabił Zofii, ponieważ ją kochał. Jego pasierb nie zabił jej, ponieważ jest zbyt gnuśny. Nie zrobiła tego także jego matka, bo jest za głupia. I nie mama, bo to mama. Zresztą nie opuszczała Lyonu. Pozostaję ja – kręcę się, okłamałam matkę, sprzedałam samochód, nie widziałam się z ciotką Zofią od dziesięciu lat, jestem zgorzkniała, spowodowałam wszczęcie śledztwa, nie mam pracy, wzięłam samochód ciotki, jeździłam niby to bez celu przez całą noc. Jestem ugotowana. I tak zresztą tkwiłam już po uszy w gównie.
– Zupełnie jak my – wtrącił Marek. – Ale jest pewna różnica między tym, kto wpadł w gówno, i tym, kto jest ugotowany. Ten pierwszy może się pośliznąć, drugi – spalić. To zupełnie co innego.
– Daruj sobie te alegoryjki – przerwał mu Vandoosler. – Nie tego jej teraz trzeba.
– Mała alegoria od czasu do czasu nikomu jeszcze nie zaszkodziła – obruszył się Marek.
– Chwilowo Aleksandrze bardziej przyda się to, co powiedziałem. Jest przygotowana. Wszystkie błędy, które popełniła dziś wieczorem – panika, płacz, gniew, wpadanie w słowo, przekleństwa, krzyki, konsternacja i załamanie – nie powtórzą się w poniedziałek. Jutro się wyśpi, poczyta, wyjdzie z synem na skwerek albo na spacer nad Sekwaną. Leguennec z pewnością każe ją śledzić. To normalne. Ona może tego nawet nie zauważyć. W poniedziałek odprowadzi Cyryla do przedszkola i pójdzie na komisariat. Wie, czego się spodziewać. Przedstawi swoją prawdę, spokojnie, bez histerii, bo to najlepszy sposób, żeby przynajmniej na jakiś czas przyhamować działania policjanta.
– Powie prawdę, ale Leguennec jej nie uwierzy – wtrącił Marek.
– Nie mówiłem o prawdzie. Mówiłem o jej prawdzie.
– Więc uważasz, że jest winna? – Marek znowu się zirytował.
Vandoosler uniósł ręce, a potem opuścił je na uda.
– Marku, trzeba czasu, żeby prawda połączyła się z jej prawdą. Czasu. I tylko tego nam trzeba. Staram się zyskać na czasie. Leguennec to dobry glina, ale ma skłonność do zbytniego pośpiechu, kiedy chce złowić wieloryba. Używa harpuna. Tacy jak on są potrzebni. Ja wolę pozwolić wielorybowi, żeby się zanurzył, popuścić żyłkę, pozwalam, żeby ochłodził się w głębinie, kiedy słońce go parzy, chcę zaobserwować, skąd się wynurza, znowu pozwolić na zanurzenie i tak przez dobrą chwilę. Czas, tylko czas…
– Co daje panu czas? – zapytała Aleksandra.
– Reakcje – odparł Vandoosler. – Po zabójstwie nic nie trwa w bezruchu. Czekam na reakcje. Choćby drobne. Wystarczy bacznie je obserwować.
– Więc będziesz tu tkwił – zapytał Marek – przy oknie na górze, czekając na reakcję? Nie ruszysz się? Nie będziesz szukał? Nie zaczniesz tropić? Sądzisz, że te reakcje spadną właśnie na twoją głowę, jak odchody gołębi siedzących na dachu? Wiesz, ile razy gołąb narobił mi na głowę przez te dwadzieścia trzy lata, które spędziłem w Paryżu? Wiesz ile? Raz, jeden jedyny raz! Tylko jedna nieszczęsna gołębia kupa spadła właśnie na mnie, chociaż w mieście całymi dniami fajdają miliony gołębi. I co? Na co ty liczysz? Że reakcje pojawią się tu, gdzie chcesz, i spadną na twoją zadumaną głowę?
– Właśnie – odparł Vandoosler. – Bo to tu…
– Bo tu jest front – dokończył Łukasz.
Vandoosler wstał i pokiwał głową.
– Przebiegły ten twój przyjaciel od pierwszej wojny światowej – powiedział.
Zapadła głucha, przytłaczająca cisza. Vandoosler szperał w kieszeniach i w końcu wyjął z nich dwie pięciofrankówki. Wybrał tę, która mocniej błyszczała, i zniknął w piwnicy, gdzie trzymali wszystkie narzędzia. Po chwili usłyszeli warczenie wiertarki. Ucichło po paru sekundach. Vandoosler wrócił z przewierconą monetą w ręce i trzema uderzeniami młotka wbił ją w obramowanie kominka.
– Skończyłeś już przedstawienie? – zapytał Marek.
– Mówiliśmy o połowie wieloryba – odparł Vandoosler. – Dlatego umieściłem monetę na głównym maszcie. Zdobędzie ją ten, kto dopadnie mordercę.
– To było konieczne? – zapytał Marek. – Zofia nie żyje, a ty bawisz się w najlepsze. Wykorzystujesz sytuację, żeby błaznować, grasz kapitana Ahaba. Jesteś żałosny.
– Nie powiedziałbym. To symbol. Nie dostrzegasz niuansów. Chleb i symbole. To podstawa.
– A ty oczywiście jesteś kapitanem?
Vandoosler potrząsnął głową.
– Nie mam pojęcia – powiedział. – Nie urządzamy wyścigu. Chcę dostać tego mordercę i chcę, żeby wszyscy nad tym pracowali.
– Zdarzało mu się okazywać mordercom większą wyrozumiałość – rzucił Marek.
Vandoosler odwrócił się gwałtownie.
– Ten nie może liczyć na moją wyrozumiałość. To zwykłe bydlę.
– Tak? Skąd o tym wiesz?
– Po prostu wiem. To morderca. Brutalny morderca, słyszysz? Dobranoc państwu.
XXIII
W poniedziałek koło południa Marek usłyszał, że przed domem zatrzymał się samochód. Rzucił ołówek i podbiegł do okna – Vandoosler i Aleksandra wysiadali z taksówki. Komisarz odprowadził ją do domku i wrócił, podśpiewując. A zatem to był powód jego wyprawy – czekał na Aleksandrę przed komisariatem. Marek zacisnął zęby. Dyskretna wszechobecność wuja zaczynała działać mu na nerwy. Poczuł, że krew pulsuje mu w skroniach. Ciągle te uderzenia krwi. Ciągle przeklęte nerwy. Tektonika. Jak, do diabła, radził sobie Mateusz, niezmiennie lakoniczny i potężny, choć nie spełniało się żadne z jego oczekiwań? On tymczasem miał wrażenie, że spala się, wciąż zniechęcony i podrażniony. Rano zjadł pół ołówka, raz po raz plując drzazgami na kartkę. A może zacząć nosić sandały? Śmieszne. Nie dość, że marzłyby mu nogi, to straciłby resztki blasku, jaki zdołał zachować, on, miłośnik wyrafinowanych strojów. Sandały nie wchodziły w grę.